Getto w Sokołowie Podlaskim

Article Index

 

Image
 

Żydzi z getta wykorzystywani byli jako siła robocza w Karnym Obozie Pracy w Treblince, tzw. Treblince I. Więźniowie przebywali po kilka tygodni i wyczerpani, często u kresu sił, odsyłani byli z powrotem do getta. „W 1941 r. gdy była bardzo sroga zima, znów grupa młodych chłopców pojechała do Treblinki. Odżywiano ich źle. Spali w zimnych barakach. Wielu z nich zmarło z wyczerpania. Rodzice ich szli z błaganiem do Judenratu, bo przychodziły stamtąd straszne wiadomości, że mają odmrożone ręce i nogi. Judenrat starał się zamienić ich na innych. Część wróciła, część zmarła w Treblince. Z Sokołowa było 15 osób. Ci, którzy wrócili, mieli odmrożone ręce i nogi, rany ich były zanieczyszczone. Widziałem tych młodych ludzi, gdy wrócili. Nie mogłem ich poznać. Byli zarośnięci, nogi mieli okręcone szmatami. Rodzice ich mdleli, gdy ich ujrzeli”25.
Innym miejscem pracy sokołowskich Żydów był obóz melioracyjny w Szczeglacinie. Więźniowie pracowali tam przy regulacji rzeki Kołodziejki. Latem 1942 r. Niemcy wyrazili zgodę na tworzenie placówek pracy w majątkach ziemskich znajdujących się na terenie powiatu sokołowskiego. W Repkach pracowało ok. 100 osób, a 70 w Rogowie. Właścicielką tego majątku była Wanda Dernałowicz, a administratorem Włodzimierz Grudzicki. Mimo iż majątek był pod nadzorem niemieckim, Żydzi tu pracujący byli dobrze traktowani, o co zabiegała właścicielka i administrator majątku.

Getto zostało całkowicie zablokowane 24 sierpnia 1942 r. Gramss wydał zakaz wstępu na jego teren i unieważnił dotychczasowe przepustki26. Likwidacja nastąpiła 22 września 1942 r. Przebywało w nim wówczas ok. 6 tys. ludzi. Tak opisał to naoczny świadek Alek Hamburger: „Od samego rana żandarmi, Ukraińcy i SS-mani obstawili getto w miasteczku Sokołów, aby nikt się nie mógł wydostać. Rozpoczęła się akcja. Popłoch, panika! Każdy szuka jakiegoś schronu. Więc i my idziemy do sąsiadki, u której znajduje się maleńka piwniczka, w której może się pomieścić 7 osób, ale weszło 12. Okna tam nie było, tylko została wyjęta jedna cegła i ten otwór dostarczał nam powietrza. Rozpoczęła się strzelanina, to Ukraińcy i SS-mani mordowali w bestialski sposób Żydów, wyprowadzonych z kryjówek. Nagle serce moje zamiera, otóż są, słychać jak przewracają wszystko w mieszkaniu, szukają, (...). Tak przeszedł pierwszy dzień. W drugim dniu już nie mamy wody. Mamy wielkie pragnienie. Wyskakuję, narażając się na śmierć, po wodę. Stał u nas, w drugim mieszkaniu, kubełek wody. Przynoszę. Ojciec mój zaczyna mówić z gorączki. Trzeci dzień nie ma wody, powietrze zatrute, nie do wytrzymania. Trzy kobiety nie mogą wytrzymać, duszą się, koniec. Noce są okropne, jęk mordowanych ludzi, śmiech morderców, to melodia nocy. Mam bardzo silną gorączkę, jestem bez przytomności. Czwarty dzień: nie ma wody, zaduch od ludzi, którzy tam leżeli, wszystko razem. Nie mogę dłużej, w południe tatuś mówi do mnie. "Ratuj się, ty jeden przeżyjesz". Ostrożnie, bez szmeru, otworzył drzwi, wyszedłem. Pędem przeleciałem przez ulicę zarzuconą trupami. Przeskoczyłem przez płot i oto byłem po stronie aryjskiej. Gdzie iść? Poszedłem do znajomej mojego szwagra, chrześcijanki, lecz ta nie chciała mnie przyjąć. Poszedłem do naszego znajomego, który pracował w żandarmerii jako mechanik, Żyd. Przeszedłszy przez płot, przez nikogo nie zauważony, poszedłem do niego. Schował mnie w sianie. Na drugi dzień zajeżdża taksówka z SS-manami i zabierają go z sobą. Zostałem sam. Muszę się wydostać. Pracował tam jeden Polak, znajomy, i on dopomógł mi się wydostać z „paszczy lwa”. Gdzie się podziać, bez pieniędzy nie mogę nigdzie jechać. Poszedłem na jeszcze jedną placówkę, gdzie pracowali Żydzi. Spotykam tam mojego szwagra; jest ranny w szyję. Nic nie mogą dopomóc, nie chcą mnie tam zatrzymać, muszę uciekać. Gdzie? Idę do szpitala, gdzie pracują jeszcze Żydzi. Tam nareszcie zostaję przyjęty. Dowiaduję się, że po moim odejściu z placówki, gdzie był mój szwagier, wszystkich rozstrzelali. Pracuję tam dwa tygodnie, w strachu, z dnia na dzień. Pewnego dnia przyjeżdżają auta i wywożą nas do pustego garażu, skąd się bierze na rozstrzał. Policjant polski stoi na warcie. Obserwuję go z okienka znajdującego się na drugim piętrze. Zobaczył z daleka jednego Żyda i poleciał do niego. Bez namysłu wyskakuję z drugiego piętra i uciekam z jeszcze dwoma kolegami. Na szczęście nic nam się nie stało. Uciekamy do żydowskiego obozu pracy w Szczeglacinie. Tam spotykam mego szwagra, który się cudem wyratował, [dowiaduję się] że moja mama i siostra żyją w Kosowie. W dniu następnym uciekam z obozu. Jadę do Kosowa jako Aryjczyk. Sprawiam mamusi i siostrze wielką niespodziankę, opłakiwali mnie już, gdyż sądzili, że zostałem rozstrzelany. Ale nie, jeszcze żyję”27.
Inny świadek, Josef Kopyto, zapamiętał: „W poniedziałek wypadał Sądny Dzień. W niedzielę postanowiliśmy iść do Sokołowa, by spędzić Sądny Dzień w getcie. Pożegnałem się z żoną i dziećmi. Żona mi dała kuraka, żeby mi go ugotowała matka. Poszedł ze mną do Sokołowa Lejbuś Sznajder, kupiec sprzed wojny. W getcie nastrój był niezły. Nikt się niczego nie spodziewał. Udaliśmy się na modlitwę. Wieczorem spotkałem się ze znajomymi. Winszowaliśmy sobie, żeśmy przeżyli ten rok. (...). Poszedłem do mojego znajomego Lewina z Białej Podlaskiej na kolację. Siedzieliśmy spokojnie przy kolacji, nagle wbiegł Josef Szlafnic z Judenratu. Jego narzeczona znajdowała się u Borucha Hersza Najderfa, który mieszkał razem z Lewinem. Zaczął krzyczeć, że należy się pakować. Wybiegłem na miasto. Zobaczyłem, że ludzie w panice biegają po ulicach. Słyszałem, że samochody stoją na rynku i czekają na Żydów. Lewin był ze mną, kazał mi się rozejrzeć, co to za samochody. Zauważyłem, że stoją, ale nikogo przy nich nie było. Nagle zobaczyłem Icka Szlefmyca też z Judenratu, zaczął krzyczeć: "Czego robicie panikę, idźcie spać". Ale jego słowa nikogo nie uspokoiły. Policji żydowskiej widać nie było. Mój znajomy Lewin oraz Pinchas Sznajder, który miał żonę w Repkach, mówili do mnie, że należy wynająć furmankę i pojechać do Repek. Ze mną mieszkał jeden Polak, chciałem go wynająć, ale żona mu nie pozwoliła jechać. (...). We wtorek o 5-tej rano przybiegła do mnie teściowa. Krzyknęła: "Czego śpisz, łapią ludzi". Zerwałem się i wybiegłem na miasto. Widzę, że ludzie znowu biegają jak zatruci. Miasto było okrążone. Nie miałem możliwości uciekać. (...) Już słychać było strzały. Przypomniałem sobie, że Symcha Sendler mówił mi kiedyś, że już dawno zrobił u siebie w domu kryjówkę. Pobiegłem do niego. W sieni spotkałem jego córeczkę. Zamykała drzwi na kłódkę. Spytałem ją: "Gdzie tatuś?" Powiedziała: "Nie wiem". Wybiegłem na podwórko. Spotkałem siostrę żony i dwóch braci. Teściowej już nie widziałem. Weszliśmy do jednego domu na pierwsze piętro. Na parterze znajdowało się biuro oczyszczania miasta. Dom ten znajdował się na granicy getta. Tylne wejście tego domu prowadziło do getta. Stałem kilka minut i postanowiłem znowu zejść. Znów poszedłem do Sendlera. Wszedłem do sieni i zacząłem szukać kryjówki. Nagle pod schodami w sieni zobaczyłem szparę. Wsadziłem palce do tej szpary i podniosłem małe drzwiczki. Wlazłem do kryjówki. Nikogo tam nie było. Za mną do tej kryjówki wszedł jeden młody człowiek z żoną i dwuletnim dzieckiem. Powiedziałem im, że tu się nie zmieścimy. Wówczas ten mężczyzna powiedział: "Pan też tu nie będzie". Ludzi tych nie znałem. Byli przyjezdni, z Kalisza. Tymczasem dziecko zaczęło płakać. Wówczas on powiedział do żony: Idź połóż gdzieś dziecko. Wówczas kobieta wyszła z kryjówki i położyła dziecko na Placu Jojny Szpadla, 50 metrów od kryjówki. Słyszałem płacz dziecka, jak krzyczało: „Mamo”. Kryjówka ta była bardzo mała. Nie można było siedzieć i nie można było przewrócić się z boku na bok. W środku kryjówki leżał duży kamień. Leżeliśmy skurczeni wokoło kamienia. Nagle usłyszałem krzyk i płacz. Krzyk ten unosił się z mieszkania Lejzora Endela, który mieszkał w tym domu. Słyszałem krzyk i lament Abrama Rozenbanda, jego żony, dwóch córek i starej teściowej, która miała przeszło siedemdziesiąt lat. Widziałem przez szparę jak ich dwóch Ukraińców prowadziło. Prowadził ich również policjant Mojsze Wolmowicz, znany jako ten, który bez litości maltretował Żydów. Po dwóch godzinach usłyszałem krzyk Herszla Fiszera i jego najmłodszego syna Srulika. Prowadził ich również Wolmowicz. Fiszer błagał go: "Ratuj mnie. Dam ci pieniędzy ile chcesz". Wolmowicz odpowiedział: "Mam dość pieniędzy". Po krótkim czasie usłyszałem, jak do kryjówki zbliżyli się Ukraińcy z Niemcem. Niemiec mówił: „Gibt noch Juden” Ukraińcy zaczęli opukiwać podłogę. Czułem, że dochodzą do naszej kryjówki. Przyłożyłem do drzwiczek swoją głowę, żeby nie było pustki. Opukali wszystko i usłyszałem jak Niemiec powiedział: "Es gibt nicht mehr ein Juden”. Słyszałem jak poszli na pierwsze piętro i tam szukali. Wyciągnęli jakąś młodą kobietę. Słyszałem jej płacz. Zepchnęli ją ze schodów z pierwszego piętra. Porwała się do ucieczki. Dali dwa strzały za nią. Zabrali ją żywą”28. Przeszło 6 tys. ludzi załadowano na wagony towarowe i wysłano do pobliskiego obozu zagłady w Treblince. Mieszkańcy Sokołowa Podlaskiego wiedzieli, co ich czeka. Wynika to z relacji Zdzisława Rozbickiego, który widział jak znajomi Żydzi, idąc na stację kolejową, żegnali się gestami i słowami z jego matką29. Niemcy pozostawili prezesa Lewina i niektórych członków Judenratu oraz policjantów żydowskich. Pomagali oni w tropieniu ukrytych osób. Szczególnym okrucieństwem podczas likwidacji i wyszukiwaniu ukrywających się, wyróżniał się żandarm Edward Proppe, który pochodził z Łodzi i znał język polski. Prezesa Judenratu Lewina zastrzelili Niemcy w trakcie libacji, a policjantów żydowskich wysłano do obozu zagłady, gdy przeszukano wszystkie domy znajdujące się na terenie getta30.

Po wywiezieniu z getta wszystkiego, co przydatne było okupantom, dzielnicę żydowską otwarto, likwidując ogrodzenie. Tak wspomina Marian Pietrzak: „Cofnęliśmy się kilka kroków i skręciliśmy w prawo, wchodząc na ulicę Szeroką. Idąc środkiem jezdni, spoglądaliśmy na lewo i prawo. Ulica wyglądała wyjątkowo ponuro. Na bruku i pod domami widniały jeszcze ciemne ślady krwi. Po obu stronach stały większe i mniejsze domy. Niektóre okna były zasłonięte okiennicami lub zasłonami. Mijaliśmy wówczas szybko taki dom, gdyż wydawało się nam, że ktoś się jeszcze tam ukrywa. Wkrótce weszliśmy na ulicę Niecałą. Skręciliśmy w lewo pod górę i zatrzymaliśmy się przed jednopiętrową kamienicą. Mieściła się w niej księgarnia. Często kupowaliśmy tu różne przybory szkolne oraz najlepsze wówczas ołówki, znanej firmy „Majewskiego” i bloki rysunkowe „Kręglewskiego”. Podeszliśmy jeszcze kilka kroków. W pobliżu wejścia do księgarni leżały mokre i pobrudzone błotem zeszyty szkolne, kałamarze, kredki i inne drobiazgi. Widocznie ktoś tu był i zabierał je. Nachyliłem się i podniosłem z błota kilka stalówek, kałamarz, z którego atrament nigdy się nie wylewał i doszliśmy dalej. Po kilkunastu minutach krążenia po ulicach getta poszliśmy na ulicę Piękną. Tu podeszliśmy do dużego, piętrowego, drewnianego domu, pomalowanego na zielony kolor. – To ten dom – rzekł kolega – w tym domu mamy zamieszkać. – A gdzie jest wejście? – zapytałem, patrząc na frontową ścianę domu, w której były same okna. – Wejście jest od podwórka, chodź, zobaczysz. Mieliśmy już iść, ale uwagę moją zwrócił duży stos książek leżących na ziemi w przeciwległym końcu domu. Leżały one bezładnie jak gromada cegieł czy kamieni. Niektóre z nich były otwarte, a jesienny wiatr porywami swych podmuchów rozwiewał ich kartki. Były na pewno wyrzucone z tego domu, ponieważ słychać było, że ktoś wewnątrz na górze chodzi, stuka i robi jakieś porządki. Ale książek! – zawołałem głośno – Chodź, obejrzymy je. Schyliłem się i wziąłem jedną z nich do ręki. Była to wielka, gruba biblia oprawiona w ciemnobrązowe, skórzane okładki, wytłaczane jakimiś ozdobnymi arabeskami. Otworzyłem jej pierwsza stronę. Była pisana hebrajskimi literami. – Żydowskie! – powiedziałem i rzuciłem ją na ziemię. Potem brałem do ręki po kolei jeszcze kilkanaście sztuk, szukając polskich książek. Kolega czynił to samo. Ale wszystkie były pisane w nieznanym dla nas języku – hebrajskim. Były to przeważnie duże, grube księgi, których Żydzi używali jako modlitewników. – Same żydowskie – stwierdził Roland, rzucając na ziemię trzymaną w ręku księgę. – Chyba tak – odparłem. Miałem już odejść, ale spojrzałem jeszcze na mniejszą gromadkę książek, leżących o kilka kroków dalej. – Chodź, zobaczymy, co to za książki – powiedziałem do kolegi i podszedłem do nich. Z wyglądu były podobne do poprzednich. Pewnie też żydowskie – pomyślałem. Ale zanim odszedłem, uwagę moją zwróciła leżąca trochę z boku, dość duża książka obłożona w zwykły papier. – Pewnie taka sama jak tamte – rzekłem do siebie. Jednak ciekawość kazała mi ją podnieść.
Podszedłem dwa kroki i wziąłem ją do ręki. Szary papier, w który została kiedyś obłożona, był trochę wilgotny i brudny, ponieważ na dworze było mokro i pełno kałuży. Otworzyłem jej pierwszą stronę i zdumiałem się – była polska. Przeczytałem tytuł: „Okno na świat”. Szósty rok nauki języka polskiego, Wydawnictwo Ossolińskich we Lwowie; obok podpis właściciela książki, Chuma Borychowska, kl. VIb. (…) W tym też czasie okupanci zebrali z całego getta rzeczy nie nadające się dla nich i urządzili w żydowskiej synagodze wielką ich wyprzedaż. Tym Polakom, którzy mieli ciasne mieszkanie, kazali ich szukać na terenie byłego getta, więc ludzie pojedynczo i grupkami zaczęli tu wchodzić. Jedni szli oglądać mieszkania, drudzy szukać ukrytych przez Żydów różnych towarów i złota, a jeszcze inni tylko z ciekawości. Mieszkałem w pobliżu, więc wybrałem się, aby obejrzeć swą dawną dzielnicę. Sam bałem się iść, więc udałem się z kilkoma starszymi osobami, gdyż puste ulice i domy getta napawały mnie jakimś dziwnym lękiem.
Bałem się po prostu pomordowanych tu ludzi. Po krótkim „spacerze” ulicami getta poszedłem na ulicę gdzie mieszkałem. Zbliżając się do dawnego miejsca zamieszkania, spostrzegłem na rogu ulicy Winnice i Niecała grupkę ludzi. Stali przy otwartej sieni drewnianego domu pomalowanego na szary kolor, żywo rozmawiając. Po ich ruchach i gestach zrozumiałem, że coś się musiało tam stać. Podszedłem więc bliżej, aby usłyszeć ich rozmowę. Jeden z mężczyzn, wskazując innym dyskretnie dom powiedział: – Tam są dwie Żydówki. Podszedłem jeszcze dwa kroki i zajrzałem przez otwarte drzwi do wnętrza domu. W półmroku dość długiej i wąskiej izby stały dwie młode Żydówki. Jedna w wieku około osiemnastu lat, a druga około szesnastu. Zapewne były to siostry. Przytulone do siebie stały nieruchomo pod oknem, wychodzącym na ulice Winnice. Jeden ze stojących przy progu mężczyzn wszedł do izby i rzekł do nich: – Nie stójcie tak na środku mieszkania! Schowajcie się do piwnicy czy na strych, bo jak Niemcy was zobaczą, to zabiją. Ale siostry stały nadal. Z ich bladych twarzy można było wyczytać, że są załamane i nie wiedzą, co dalej począć. Może wyszły z ukrycia dlatego, bo były głodne? Może miały już dość tego życia w piwnicy czy na strychu i wolały już śmierć? Gdy wracałem po upływie godziny tą samą ulicą Żydówek już nie było. Prawdopodobnie zabrali je Niemcy”31.