Szlakiem Młota i Łupaszki

Article Index

CZĘŚĆ I

Starsi mieszkańcy powiatu sokołowskiego pamiętają ostatnią wojnę i pierwsze powojenne lata. Dużo słyszeli o znanym partyzancie Władysławie Łukasiuku pseudonim "Młot". Walczył on w latach 1945-1949 z komunistycznymi władzami, funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa, Milicji i tymi wszystkimi, którzy chcieli go schwytać lub zabić. A że był nieuchwytny i tropił zawzięcie ubeków, za jego głowę została wyznaczona nagroda w wysokości 100 tys. zł. Z końcem lata 1946 roku na dawnym rynku w Sokołowie, czyli przy obecnym placu ks. Brzóski rozlepiono duże plakaty z podobizną "Młota" oraz napisem: "Władysław Łukasiuk ps. "Młot" - groźny bandyta. Kto dostarczy go żywego, zabitego lub wskaże miejsce, gdzie przebywa, otrzyma w nagrodę 100 tys. złotych."

Postanowiliśmy przypomnieć czytelnikom naszej gazety w odcinkach cząstkę historii lat powojennych naszego regionu, którą opisuje Marian Pietrzak pt. " Szlakiem "Młota" i "Łupaszki".

- Wiosna 1945 r. zaczęła się dość wcześnie. Już z końcem marca wsiedliśmy z ojcem na rowery, udając się do starej rzeki płynącej przez Bielany, Ruciany, Krynicę, gdzie łowiliśmy szczupaki. Po drodze mijaliśmy ciągnące na zachód kolumny rosyjskiego wojska, ponieważ wojna się jeszcze nie skończyła. Nad Odrą i Nysą toczyły się ciężkie walki. Z polowych lotnisk pod Kurowicami i Ceranowem startowały i lądowały ciężkie bombowce, samoloty myśliwskie i zwykłe dwupłatowce. Na terenie powiatu w kilkunastu miejscowościach biwakowali rosyjscy i polscy żołnierze, a w lasach partyzanci. Dlaczego tu pozostali? Dlaczego nie złożyli broni?

Wejście Rosjan i koniec niemieckiej okupacji nie dały Polsce i jej obywatelom całkowitego spokoju i wolności. Już w kilka tygodni po tak zwanym wyzwoleniu na terenie miasta i powiatu nastąpiły masowe aresztowania żołnierzy Armii Krajowej i ich sympatyków. Czyniły to nowe władze polskie przy pomocy sowieckiego NKWD, chcąc się pozbyć politycznych przeciwników. Część tych ludzi wymordowano wkrótce po aresztowaniu, pozostałych czekała wywózka na Sybir. W tej sytuacji ci, którzy uniknęli aresztowania, wydobyli ukrytą broń i rozpoczęli walkę z nową władzą.

Na terenie powiatu sokołowskiego powstało kilka oddziałów partyzanckich. Jednym z większych, we wschodniej części powiatu, w gminach Korczew, Skrzeszew, Jabłonna był oddział Władysława Łukasiuka, pseudonim "Młot". Pochodził on ze wsi Tokary należącej do gminy Korczew, urodził się 16 lutego 1906 r. Po odbyciu służby wojskowej w Wołkowysku, pozostał w armii jako zawodowy podoficer w stopniu plutonowego. Podczas ćwiczeń miał wypadek. Koń, na którym siedział, przewrócił się łamiąc mu nogę w kolanie. Po wyjściu ze szpitala nie mógł normalnie chodzić, noga stała się sztywna. Zwolniony z wojska, wrócił w swoje strony i założył sklep. Podczas okupacji związał się z ruchem oporu, a następnie z Armią Krajową. Pod koniec okupacji dowodził plutonem AK, nadając sobie pseudonim "Młot".

Kiedy w 1944 r. weszli do Polski Sowieci, nie ujawnił się ze swoim oddziałem, gdyż wiedział, że w najlepszym przypadku czeka go Sybir lub kula z rąk UB. 26 października 1944 r. uniknął aresztowania. W okolicznych wsiach funkcjonariusze UB wspólnie z sowietami poczęli robić obławy na byłych żołnierzy AK. W tym czasie "Młot" zaczął na nowo tworzyć swój oddział. Zaraz też dołączyło do niego wielu innych młodych mężczyzn, którzy uniknęli aresztowania. Tak powstał znany później w okolicy oddział "Młota".

Zimę, z 1944/45 r. partyzanci przetrzymali w małych grupkach, gdyż tak łatwiej można było znaleźć kwaterę i żywność. Wiosną, 1945 r. "nowa władza" postanowiła szybko rozprawić się z tzw. "wrogami ludu", szczególnie z rosnącymi w siłę oddziałami partyzanckimi. W tym celu z tzw. Armii Berlinga wydzielono specjalne oddziały wojska do walki z partyzantami. Miały one wspólnie z UB, Milicją i sowieckimi oddziałami NKWD likwidować ruch oporu oraz pacyfikować sympatyzujące z nim wioski.

18 marca 1945 r. "Młot" kwaterował ze swoim oddziałem w okolicy Mężenina, gdy otrzymał wiadomość, że ubecy wspólnie z sowieckim oddziałem NKWD liczącym kilkudziesięciu ludzi, dokonują aresztowań w sąsiednich wioskach i że w niedługim czasie będą w Mężeninie. Partyzanci w sile trzydziestu, urządzili przed wsią na drodze zasadzkę. Kiedy sowieci z ubekami zbliżyli się na odpowiednią odległość, powitały ich serie z karabinów maszynowych i automatów. Zaskoczenie ich było wielkie. Idący w pierwszej grupie sowieci i ubecy zostali prawie wszyscy wybici lub ranni. Pozostali szybko się wycofali, bojąc się okrążenia. W zasadzce zginęło 12 Rosjan i dwóch ubeków. Było też kilku rannych, których wycofujący się zabrali ze sobą. Po stronie partyzantów nikt nie zginął. Zostało rannych dwóch żołnierzy, których wkrótce umieszczono w bezpiecznym miejscu na innym terenie. W kilkanaście dni później "Młot" nawiązał kontakt z dowódcą innego oddziału partyzanckiego operującego po przeciwnej stronie Bugu, w okolicy Drohiczyna - Teodorem Śmiałowskim, pseudonim "Szumny". Był on synem profesora drohiczyńskiego gimnazjum, rodziców o patriotycznej postawie. On sam, wychowany raczej w duchu romantyzmu a nie realizmu, marzył o suwerennej Polsce w dawnych granicach na wschodzie.


CZĘŚĆ II

Oddział "Szumnego" był liczniejszy niż "Młota", wobec czego postanowił on połączyć się z "Szumnym"i oddać się pod jego rozkazy. Po kilku udanych akcjach, "Szumny" mianował "Młota" swoim zastępcą. Jednak większość decyzji dotyczących różnych operacyjnych akcji podejmował "Młot", gdyż jako zawodowy plutonowy z kilkuletnią służbą wojskową miał bez porównania większe doświadczenie niż "Szumny". Jak się później okazało, "Młot" był żołnierzem z krwi i kości, jakich mało można było spotkać. Połączone oddziały liczyły teraz prawie stu pięćdziesięciu ludzi. Prawie wszyscy posiadali wojskowe mundury i czapki rogatywki, oficerskie pasy z koalicyjkami przez piersi, buty z cholewami, tzw. oficerki lub wojskowe kamasze. Broń, w większości maszynowa, niemiecka jak też sowieckie erkaemy Diktierowa , pepesze i kbk. Na pierwszy rzut oka niczym nie różnili się od regularnego wojska. Ponadto, oddział posiadał bryczkę, z której podczas dłuższych marszów korzystał "Szumny". Była też mała orkiestra: akordeon, saksofon, skrzypce i trąbka na której grał Solich z Drohiczyna. Orkiestra grała zazwyczaj, gdy oddział opuszczał miejsce postoju, czyli jakąś miejscowość - wieś, gdyż prawie nigdy nie urządzano noclegu w lesie, tylko we wsi lub kolonii - kwatery zawsze były pod dachem.

Był też kwatermistrz odpowiedzialny za wyżywienie oddziału. On też wypłacał każdemu co miesiąc żołd, który wówczas wynosił 500 złotych, dodatkowo żołnierze dostawali papierosy. Dla przykładu nadmienię wartość żołdu. Kilogram słoniny czy kiełbasy kosztował wówczas 100 zł, tyle samo kosztował litr wódki czy dobrego bimbru. Każdy partyzant musiał być codziennie ogolony, mieć wyczyszczone buty i mundur. Oddział "Szumnego" operował nie tylko w okolicy Drohiczyna czy Siemiatycz, lecz po obu stronach Bugu, zjawiając się często tam, gdzie się go nie spodziewano.

Na początku maja 1945 r. do oddziału "Szumnego" dotarły wieści, że w siemiatyckim więzieniu znajduje się dużo ludzi aresztowanych przez UB z rejonu Siemiatycz. Urząd Bezpieczeństwa w tym mieście był znany w całej okolicy z powodu represji i okrucieństw, jakich dopuszczali się ubecy względem byłych członków AK i sympatyzującej z nimi ludności. Poczęto więc snuć plany zdobycia tego miasta. Nie było to jednak łatwe przedsięwzięcie. W Siemiatyczach oprócz Urzędu Bezpieczeństwa i komendy milicji, kwaterowała także kompania Wojska Polskiego. Partyzanci nawiązali kontakt z operującym w okolicy Bielska I Szwadronem Wileńskiej Piątej Brygady AK, przedstawiając im propozycję wspólnej akcji zdobycia miasta. Po kilku dniach, plan zaakceptował dowódca brygady, "Łupaszko". Zanim jednak przystąpiono do jego realizacji, postanowiono dokładniej zapoznać się z siłami wroga. Od specjalnych łączników mieszkających w mieście otrzymano meldunek, że siły milicji i UB liczą łącznie około 60 ludzi, kompania żołnierzy około 80 osób oraz kilkunastu członków PPR i ZMW, którym miejscowe władze dały różną broń. W sumie około 160 osób. Ponadto, partyzanci liczyli na zaskoczenie przeciwnika, gdyż miasto postanowiono zdobyć w nocy. Na dzień przed rozpoczęciem akcji, "Szumny" z "Młotem" rozesłali do nadbużańskich wsi "wici", zbierając grupki zakonspirowanych członków AK i NSZ, by zasilić swój oddział. Zaczęli więc małymi grupkami przybywać uzbrojeni mężczyźni z takich miejscowości jak: Arbasy, Osnówka, Twarogi, Perlejewo, Granne, itp., w większości członkowie NSZ. Tuż przed wieczorem oddział "Szumnego" liczył ponad 200 ludzi. Ci ostatni, idąc na tą wyprawę, wzięli ze sobą dwa konne wozy załadowane amunicją i granatami. Miały one także służyć do przewozu rannych. Do tej grupy ludzi dołączyła jeszcze wspomniana kompania "Łupaszki" pod dowództwem porucznika "Zygmunta" - Bronisława Błażejewicza. Całość sił partyzanckich liczyła ponad 300 ludzi. Wśród nich byli także partyzanci z Sokołowa: Henryk Jakonowski ps. "Skała", Eugeniusz Todorski z ulicy Węgrowskiej, Kacper Błoński z ulicy Sadowej, Zechcio Sawicz, Marian Warsztocki z koloni Skrzeszew, byli też z miejscowości Zawady i inni.

W godzinę po zapadnięciu zmroku, zostały przecięte wszystkie linie telefoniczne łączące Siemiatycze z innymi miejscowościami. W ciągu następnej godziny miasto zostało otoczone partyzanckimi oddziałami, nie pozwalając nikomu opuścić miasta. Przed północą na sygnał rakiety, poszczególne kampanie i plutony ruszyły do centrum miasta, śpiewając znane partyzanckie, wojskowe i legionowe pieśni. Już na peryferiach miasta nastąpiły krótkie potyczki z patrolami ubeków i milicji, którzy odpowiadając strzałami, schronili się w budynkach swych komend. Partyzanci otoczyli te budynki jak również koszary wojskowe. Wystrzelono w górę kilka rakiet by oświetlić miasto i wezwano otoczone załogi do poddania się. Ale wtedy punkty oporu przeciwnika odpowiedziały gwałtownym ogniem. Rozpoczęła się walka. Po kilkunastu minutach poddali się żołnierze. Kilkunastu z nich, nie chcąc się poddać, korzystając z ciemności nocy, zbiegło na pobliskie pola. Natomiast Urząd Bezpieczeństwa mocno się bronił, ziejąc kulami z okien budynku. Partyzanci jednak przewidzieli, że zdobycie tego budynku nie będzie łatwe. Szykując się na tę wyprawę, wzięli ze sobą piata ? angielski przeciwpancerny granatnik. Ustawili go naprzeciw szczytu budynku, gdzie nie było okien i nie leciały kule. Po kilku strzałach zawaliła się szczytowa ściana, tworząc duży wyłom. Zaraz też wrzucono tam kilka ręcznych granatów. Gdy dym i kurz nieco opadł, z wnętrza budynku odezwały się głosy:

- Nie strzelać! Poddajemy się!

Tak też się stało, po chwilowym przerwaniu ognia, z budynku poczęli częściowo wychodzić ubecy z podniesionymi rękami. Otworzono zaraz prowizoryczne więzienie, w którym znajdowało się kilkadziesiąt osób. Sporadycznie trwały jeszcze walki. Broniła się jeszcze komenda milicji i część żołnierzy, którzy zbiegłszy ze swych koszar, tutaj znaleźli schronienie. Gdy się jednak dowiedzieli, że budynek UB został zdobyty, poddali się bez żadnych warunków. Gdy umilkły strzały, część mieszkańców miasta wyszła na ulice, by powitać zwycięskich partyzantów. Ci zaś, w centrum miasta zrobili zbiórkę swych oddziałów. A następnie na głównej ulicy zorganizowali coś w rodzaju defilady, idąc zwartymi oddziałami przez całe miasto, śpiewając wojskowe i partyzanckie piosenki. Gdy doszli do rynku, wystrzelono w górę dziesiątki rakiet, tworząc na ciemnym tle nieba świetlny parasol. Przed świtem partyzanci opuścili miasto, wycofując się do okolicznych lasów. Zabrali też ze sobą wziętych do niewoli ubeków i milicjantów. Tych, co dopuścili się zbrodni wobec byłych członków AK i NSZ, powieszono. Pozostałych puszczono wolno, udzielając odpowiedniego ostrzeżenia. Zabrano im też mundury i buty.

Zdobycie Siemiatycz było jedną z większych zwycięskich akcji partyzanckich na Podlasiu i odbiło się głośnym echem w okolicy. W kilka dni później, partyzanci zaplanowali kolejną większą operację, której celem miało być opanowanie mostu na Bugu, w pobliżu Siemiatycz. Tego ważnego kolejowego mostu strzegła kompania wojska w sile około sześćdziesięciu żołnierzy. Akcję wyznaczono na 18 maja. Miejscowi partyzanci dobrze znali most i przylegające do niego tereny. Tego dnia kilka kilometrów przed mostem, około pięćdziesięciu partyzantów wsiadło do pociągu jadącego od strony Siedlec do Siemiatycz. Gdy pociąg tuż przed mostem zaczął zwalniać, jak to zawsze czyniła obsługa pociągu, partyzanci wyskoczyli z wagonów na tory, obezwładnili dwóch wartowników, a następnie otoczyli pozostałą grupę, zmuszając ich do poddania. Żołnierze bez oporu oddali broń, a kilkunastu z nich wywodzących się z Wileńszczyzny, wstąpiło do oddziału "Szumnego" wraz z dowódcą kompani, który przyjął pseudonim "Kmicic".

Oprócz większych akcji i bitew, prawie codziennie trwały drobne potyczki z kręcącymi się w terenie milicjantami i ubekami. W drugiej połowie lipca, do oddziału "Szumnego" i "Młota" doszły wieści, że po przeciwnej stronie Bugu, w okolicy Korczewa, polscy żołnierze, tzw. berlingowcy, pod dowództwem sowieckich oficerów NKWD dokonują masowych aresztowań podejrzanych jak i przypadkowo napotkanych mężczyzn. "Szumny" dowiedziawszy się o tym, postanowił osobiście sprawdzić, czy wieści są prawdziwe. Oprócz tego, miał nawiązać bliższy kontakt z dowódcą innego partyzanckiego oddziału, "Rekinem", działającym po drugiej stronie Bugu.

Rankiem, 26 lipca, "Szumny" dobrał sobie trzech partyzantów, w tym swego adiutanta Jabłonowskiego i przeprawił się na drugi brzeg rzeki. Tu dokładnie rozejrzeli się po najbliższej okolicy. Nic jednak podejrzanego nie spostrzegli. Ruszyli wiec przed siebie. Zamierzali dotrzeć do wsi Bużyski i Starczewice, gdyż tutaj mieli się spotkać z oddziałem "Rekina". Gdy wyszli na szeroko otwartą równinę, ujrzeli nagle wyłaniającą się zza niewielkiego wzniesienia grupkę ludzi w wojskowych mundurach, którzy z daleka czynili rękami jakieś gesty. "Szumny" i towarzyszący mu partyzanci myśleli, że zbliża się oddział "Rekina". Śmiało więc ruszyli ku nim. Gdy zbliżyli się na odległość trzystu metrów, ujrzeli wyłaniającą się tyralierę wojska. Zrozumieli, że to pomyłka. Wygarnęli więc ze swych automatów po kilka serii i poczęli uciekać do odległych kilkaset metrów zarośli. Wtedy idący na przedzie tyraliery erkaemista, z pozycji stojącej wygarnął za uciekającymi kilka długich serii. Padł "Szumny" i towarzyszący mu partyzanci. Taki był koniec "Szumnego". W tym czasie jego oddział liczył około 120 ludzi, pełne cztery plutony. Po jego śmierci dowództwo nad całością objął "Młot".


CZĘŚĆ III

Śmierć "Szumnego" była ciosem, zaskoczeniem dla oddziału. Wśród partyzantów cieszył się ogromnym autorytetem. Zawsze prowadził ich do zwycięstw. Jak dotąd, pod jego dowództwem, nie ponieśli żadnej większej porażki. A gdy zostali otoczeni przez liczniejsze oddziały przeciwnika, potrafił wyprowadzić ich i z tego kotła. Czy następny dowódca nie będzie gorszy od "Szumnego"- Później okazało się, że był jeszcze lepszy, gdyż walczył z bronią w ręku do końca czerwca 1949 r.

Relację o śmierci "Szumnego", to, w jaki sposób zginął, przekazali żołnierze biorący wówczas udział w walce z partyzantami. Po kilku dniach względnego spokoju okazało się, że partyzanci nie zaniechali swojego planu przeprawy na przeciwny brzeg Bugu. Dokonano tego nie w okolicy Drohiczyna, jak to planował "Szumny", lecz trzydzieści kilometrów w dół rzeki, w okolicy Kiełpińca. Po zasięgnięciu różnych informacji, oddział ruszył w kierunku Sterdyni na teren powiatu sokołowskiego. Ominięto osadę Sterdyń, kierując się w okolice Jabłonny, by po krótkim odpoczynku ruszyć w stronę Korczewa. Zanim jednak tam dotarli, otrzymali wiadomość, że od strony Łosic zbliżają się oddziały wojska wyposażone w dwa samochody pancerne. Podczas krótkiej narady "Młot" zaproponował porucznikom: "Zygmuntowi" i "Wiktorowi" - Lucjanowi Minkiewiczowi, którzy dowodzili kompanią z brygady "Łupaszki", aby udać się w kierunku zachodnim w rejon rucheńskich lasów, na pograniczu powiatu sokołowskiego i węgrowskiego, i tam dać swoim ludziom trochę odpoczynku. Przez kilka dni oddział kluczył skrajem tego leśnego kompleksu, zmieniając codziennie miejsce postoju i unikając w ten sposób walki z wojskiem. Robili to nie dlatego, że się ich bali, lecz dlatego, że nie chcieli zabijać zwykłych żołnierzy. Zawzięcie jednak ścigali ubowców. Warto wspomnieć, że w jednej miejscowości nigdy nie kwaterowali dłużej niż dzień. Gdy zapadał zmrok, oddział ruszał dalej. Noc zazwyczaj spędzano na wsi, wystawiając na jej krańcach patrole, które na czas kwaterowania nikogo ze wsi nie wypuszczały. Jeżeli ktoś przyszedł do takiej miejscowości, to go wpuszczano, lecz wyjść mógł dopiero wtedy, gdy partyzanci ją opuścili. A czyniono tak, aby nikt nie mógł zdradzić, gdzie kwaterują partyzanci. W nocy z 6 na 7 sierpnia przybyli do miejscowości Węże, oddalonej 10 kilometrów od Sokołowa Podlaskiego. "Młot", "Zygmunt" i "Wiktor" wybrali sobie kwaterę w środku wsi u Czarnockiego, pozostali partyzanci w kilku innych domach. Ich stan liczebny wynosił wówczas około 140 ludzi, licząc także kompanię "Łupaszki" pod dowództwem "Zygmunta" i "Wiktora". Dla tak pokaźnej grupy ludzi kwatermistrz codziennie wysyłał do sąsiednich wsi ludzi po chleb, mąkę, słoninę i inne artykuły żywnościowe. Oddział posiadał kilka konnych wozów do przewożenia prowiantu, amunicji i w razie potrzeby, rannych. Początkowo los jakby się uśmiechnął do partyzantów. Wysłani do sąsiedniej wsi zwiadowcy dali znać wczesnym rankiem, że drogą od strony Węgrowa do Siedlec, (która wówczas tylko częściowo była utwardzona a dalej tylko żwirówka), Rosjanie pędzą wielkie stado bydła, liczące około 150 sztuk. Były to krowy z terenów niemieckich, przeważnie z Prus Wschodnich pędzone do ZSRR. Sowieci pędzący bydło zboczyli pomyłkowo z wyznaczonej drogi lub chcieli skrócić sobie drogę do Siedlec. Kilka podobnych stad bydła pędzono wówczas i przez Sokołów.

"Młot" po otrzymaniu wiadomości zatarł ręce i miał powiedzieć - "Będzie żarcia pod dostatkiem". Dowódcy plutonów wydali odpowiednie rozkazy. Spokojnie wpuszczono stado do wsi wraz z kilkoma sowieckimi żołnierzami, których natychmiast rozbrojono. We wsi był duży staw, krowy spragnione weszły więc do wody, pijąc ją do syta. Partyzanci wybrali sobie trzy sztuki i zastrzelili je. Mieli mięsa pod dostatkiem. (W owym czasie mieszkałem przy ulicy Bóżniczej, obecnie Magistrackiej, tuż obok żydowskiego cmentarza, na którym Rosjanie urządzali krótki popas tegoż bydła. W stadach tych były także olbrzymie woły z długimi, zakręconymi rogami. W niemieckich majątkach uzywane one były jako siła pociągowa).

Należało także zaopatrzyć oddział w chleb. Wysłano więc trzech partyzantów furmanką po mąkę do oddalonego pięćset metrów od wsi wiatraka, stojącego wówczas przy bocznej drodze Węże - Sokołów, należącego do Kirylaka. Jednym z partyzantów, którzy udali się po mąkę był Henryk Jakonowski ps. "Skała". Załadowano na wóz dwa worki mąki, płacąc za nią pieniędzmi zabranymi z kasy państwowej. Mąkę tę zazwyczaj zamieniano z rolnikami na chleb. Jednak tym razem do tego nie doszło. Zaledwie zdążyli dojechać z mąką do wsi, gdy w górze usłyszeli warkot samolotu. "Skała" spojrzał na zegarek. Zbliżała się godzina ósma rano. Podniósł głowę do góry i ujrzał nad wioską zataczający koło samolot. Po jego kształcie poznał, że jest to zwykły sowiecki dwupłatowiec z czerwoną gwiazdą, jakich Rosjanie używali na zapleczu frontu. Partyzanci domyślili się, że zapewne wieczorem, gdy weszli do wsi i poczęli szykować kwatery na noc, ktoś kto współpracował z komunistami, wymknął się z wioski i dał znać do Urzędu Bezpieczeństwa lub Milicji o biwakującym we wsi oddziale.

Sowiecki samolot okrążył dwukrotnie wieś, obniżył lot i zanim wóz z mąką dojechał do domu, gdzie znajdował się kwatermistrz oddziału, z dwupłatowca poczęły się sypać serie z karabinu maszynowego. Partyzanci odpowiedzieli ogniem, kryjąc się za budynkami. Samolot jeszcze bardziej obniżył lot do wysokości 200 - 300 metrów, zmniejszył gaz, tak że silnik pracował bardzo cicho. Pilot wychyliwszy się z kabiny, zaczął wołać: "Bandity! Oddajcie karowu!" - po czym ponownie zaczął strzelać długimi seriami. Nie trwało to jednak długo. Zamilkł karabin maszynowy. Samolot przechylił się na lewą stronę, potem na prawą. Następnie począł zniżać lot, oddalając się w kierunku południowym. Dostał! Dostał! - poczęli wołać partyzanci. Prawdopodobnie siedzący za pilotem żołnierz obsługujący karabin maszynowy został zabity lub ranny. Mogła zostać uszkodzona maszyna, gdyż zaledwie dwa kilometry dalej wylądowała na polu. Po tym wydarzeniu dowódcy oddziału wiedzieli, że należy szybko opuścić wieś. Pośpiesznie ładowano na wozy wojskowe sprzęt, żywność. Zaledwie to uczyniono, gdy rozstawione nieopodal czujki dały znać, że w oddali na drodze wiodącej od Wyszkowa, słychać warkot samochodów. W kilka minut później zauważono na drodze obłok kurzu i kilka ciężarowych samochodów. Jechały one jednak niezbyt szybko po wyboistej, polnej drodze, kołysząc się w lewo i w prawo. Partyzanci nie byli w stanie ujść niezauważeni, postanowili więc przy tej drodze przyjąć bitwę. Mieli jeszcze chwilę czasu, aby się do tego przygotować. Obsadzili drogę po obu stronach, w miejscu gdzie rosły gęste krzaki i nieco dalej od drogi, wśród chaszczy i młodych brzózek. Znajdowało się tam niewielkie wzniesienie, z którego przez lornetki i gołym okiem widać było kolumnę ciężarówek. Było ich osiem, z tym, że podzielone na dwie grupy. W pierwszej cztery i tak samo w drugiej. Odległość pomiędzy pierwszą grupą a drugą wynosiła około 300 - 400 metrów. Plan partyzantów był prosty: wpuścić pierwsze ciężarówki między ukrytych partyzantów a po krótkiej walce zmusić ich do poddania się. Wówczas żołnierze jadący w dalszych ciężarówkach szybko się wycofają, nie podejmując walki. Jadące przodem cztery ciężarówki zbliżyły się blisko ukrytych partyzantów. Wówczas zagrały nagle karabiny maszynowe i automaty, rozległy się wybuchy granatów....

 

CZĘŚĆ IV

Atakowano głównie pierwszą grupą. Jadący w ciężarówkach żołnierze zostali całkowicie zaskoczeni. Partyzanci siali gęstym ogniem po kabinach i skrzyniach samochodów. Rozlegały się głosy komend i jęki rannych. Z wozów zaczęli wyskakiwać żołnierze, strzelając na oślep w przydrożne krzaki. Ich ogień był jednak zbyt słaby. Blisko połowa została zabita. Wielu było rannych. Dwa pierwsze samochody zaczęły płonąć. Leżący obok nich żołnierze wołali, że się poddają.

- Rzucić broń i wychodzić! - odpowiedzieli partyzanci. Na odpowiedź nie czekali długo. Z ziemi poczęły się podnosić postacie z podniesionymi rękami. Partyzanci przestali strzelać. Jeńców spędzono w jedno miejsce. Było ich ponad pięćdziesięciu. Oprócz nich - piętnastu zabitych i około dwudziestu rannych. Tym ostatnim opatrzono rany. Zdrowym zabrano około pięćdziesięciu mundurów i tyleż par butów. Z pola walki zebrano wszystką broń. Partyzanci zdobyli dwa ciężkie karabiny maszynowe, kilka erkaemów i inną broń. Jeden erkaem zaraz otrzymał "Skała". Część broni zniszczono.

Kiedy walki dobiegły końca i żołnierze z podniesionymi rękami poddali się partyzantom, druga grupa żołnierzy szybko opuściła swe samochody i zajęła w polu obronne pozycje. Dowódca tej grupy, a właściwie całej tej ekspedycji, kapitan Cynkin, widząc przewagę partyzantów, których ilość określił na kilkuset, nie zamierzał walczyć. Pragnął tylko uwolnić z rak partyzantów wziętych do niewoli żołnierzy. Wyszedł więc z ukrycia i ruszył w ich kierunku. Z odległości stu metrów rozpoczął pertraktacje z "Zygmuntem". Szybko zawarli układ. Partyzanci zwolnią wziętych do niewoli żołnierzy, a oni przez kilka godzin nie będą ich ścigać. "Zygmunt" i "Młot" przystali na te propozycję, bo na cóż przydaliby się im jeńcy? Wiedzieli również, że w krótkim czasie wojsko może otrzymać posiłki. Przeciąganie rokowań i postoju byłoby błędem. Poza tym mieli kilku rannych. Wśród nich, ranny w nogę kapitan "Nowina". Jego prawdziwe nazwisko - Lech Bejnar. Kilkanaście lat później znany jako Paweł Jasienica. Autor książek historycznych, w tym "Polska Piastów". 1

Nadchodzącą noc postanowiono wykorzystać do dalszego marszu, kierując się w rejon lasów Stoczka Węgrowskiego. Szli szerokim polnym gościńcem. Zbliżała się północ. Byli już blisko wsi Żeleźniki. Kilkaset metrów od pierwszych domów idącą sto metrów przed oddziałem szpice zatrzymał donośny głos:

- Stoj, kto idiot?

- "Młot" - odparł partyzant zbliżając się do wartownika, ponieważ na wycofanie się było już za późno.

- Kakij "młot" - zawołał ponownie Rosjanin. Rozległa się długa seria z partyzanckiego automatu. Wartownik padł, ale w kilkanaście sekund później na skraju wsi została wystrzelona w górę rakieta. W jej świetle, w odległości około dwustu metrów, partyzanci zobaczyli wojskowy biwak. Po obu stronach drogi stały wojskowe samochody, wokół których poruszać się zaczęły sylwetki żołnierzy. Uruchomili oni dwa samochody, a ich światła skierowali w stronę, skąd padły strzały. W tym czasie "Młot", "Zygmunt" i "Wiktor" przez kilka sekund wymieniali swoje uwagi - wycofać się czy atakować. Byli w lepszej sytuacji od Rosjan. Znajdowali się na niewielkim wzniesieniu, skąd w świetle samochodowych reflektorów widzieli obóz przeciwnika. Zanim żołnierze wykręcili samochody i skierowali reflektory na partyzantów, padła komenda ? rozwinąć oddział po obu stronach drogi i ognia do sowietów.

Zaterkotały karabiny maszynowe i automaty. Przeciwnik natychmiast odpowiedział ogniem. Zaraz też zgasły reflektory samochodów. Partyzanci jednak zdążyli zauważyć ich sylwetki. Mimo panujących ciemności, sypali gęstym ogniem na sowiecki biwak. Od ich pocisków zapalił się samochód, po nim drugi i trzeci, oświetlając swymi płomieniami Rosjan. Na to tylko czekali partyzanci. Widzieli przeciwnika jak na dłoni. Sami nadal byli niewidoczni. Wkrótce dowódcy dali polecenie, by otoczyć wroga szerszym półkolem. Skokami przysuwali się coraz bliżej samochodów. Rosjan płonące samochody i wybuchy benzyny zmusiły do zmiany swojego stanowiska. Uciekali daleko w pole. Wiielu z nich dosięgły zaraz serie z karabinów maszynowych. Po półgodzinnej walce opanowana została większość biwaku. Partyzanci znaleźli się tuż przy samochodach. Zobaczyli wtedy że około stu kroków dalej, przy ostatnim wozie znajduje się armata i kilku Rosjan ustawia działo, kierując jego lufę w ich stronę. Otworzyli więc gwałtowny ogień do obsługi działa. Padła część załogi. Pozostali skryli się za armatą. Dwóch uciekło w pole. Partyzanci podbiegli do działa. Schwytali też jednego Rosjanina, który jak się okazało był celowniczym armaty. Po całkowitym opanowaniu biwaku, Polacy przeładowali na swe furmanki żywność i część wojskowego ekwipunku. Postanowiono szybko opuścić to miejsce , gdyż rosyjscy żołnierze, którzy zbiegli ze swego obozu w pole, z dalszej odległości ostrzeliwali partyzantów. Przyczepiono więc do konnego wozu zdobytą armatę z kilkoma skrzynkami amunicji i ruszono wąską polną drogą w kierunku wschodnim, zabierając ze sobą rosyjskiego żołnierza , który potrafił obsługiwać armatę. 2

Był to najwyższy czas, by opuścić zdobyty biwak, gdyż dwa kilometry dalej, za Żeleźnikami, stała kompania polskich żołnierzy, wysłanych do zwalczania partyzantki. Żołnierze ci, słysząc strzały, pospieszyli Rosjanom na pomoc. Gdy znaleźli się na miejscu potyczki, zebrali rozproszonych Rosjan i ruszyli w pogoń za partyzantami. W tym czasie oddział partyzancki oddalił się od miejsca potyczki około 700 metrów. W świetle dogasających samochodów zauważyli, ze polscy i rosyjscy żołnierze ruszyli ich śladami. Wówczas "Zygmunt" zatrzymał wóz ciągnący armatę. Kazał wziętemu do niewoli Rosjaninowi wycelować działo i oddano w kierunku ścigających żołnierzy kilka strzałów. To poskutkowało. Polscy i sowieccy żołnierze nie tylko się zatrzymali, aleszybko zaczęli się wycofywać. Wtedy partyzanci ponownie przyczepili działo do wozu i ruszyli przed siebie. A wziętego do niewoli celowniczego puścili wolno.

1 Po bitwie rannego "Nowinę" partyzanci zawieźli do szpitala na Klimowiźnie. Po opatrzeniu rany został przewieziony do Hilarowa i ukryty u Stanisławy Stelęgowskiej ps. "Róża", sierżanta AK. Podczas okupacji była ona zastępcą komendanta szpitala polowego w Kosowie. Po kilku dniach "Nowinę" przeniesiono za Bug, do Jasienicy, gdzie ukrywał się za ołtarzem w miejscowym kościele pod wezwaniem św. Pawła. Stąd też późniejsze jego nazwisko - Paweł Jasienica.

2 Była to prawdopodobnie armata kalibru 75 milimetrów z krótką lufa, o zasięgu 5-6 kilometrów. Pocisk odłamkowo-burzący ważył 6 kg. Inni mówili, że była to armata kalibru 45 milimetrów.


CZĘŚĆ V

Tego samego wieczoru, kiedy pod Żeleźnikami toczyła się bitwa, Urząd Bezpieczeństwa i milicja w Sokołowie ogłosiły alarm, podając do wiadomości, że kilka kilometrów od miasta znajduje się duża reakcyjna banda, licząca kilkuset ludzi. Można się więc spodziewać, że w nocy bandyci zechcą opanować miasto. Było to kilkanaście godzin po bitwie, jaką stoczono pod Wężami. Po tym obwieszczeniu, wszyscy ubecy, milicjanci, członkowie ZWM i inni, którzy posiadali legalnie broń, szybko podążali do budynków Urzędu Bezpieczeństwa i Komendy Powiatowej Milicji przygotowując się do obrony. Zamieszanie i strach potęgował jeszcze fakt, że w mieście nie było elektrycznego oświetlenia i panowały ciemności. Podczas tego alarmu i kilku przypadkowo oddanych strzałach, jeden z milicjantów, sądząc, że budynek milicji może zostać zdobyty przez partyzantów, opuścił komendę i ukrył się w częściowo spalonej, jednopiętrowej kamienicy po przeciwnej stronie ulicy, oddalonej zaledwie 30 metrów od budynku Komendy Powiatowej. Za najbardziej bezpieczne miejsce uznał komin. A że luft u dołu był dość szeroki, wcisnął się w niego cały. Kiedy odwołano alarm, milicjant usiłował wydostać się ze swojej kryjówki. To jednak okazało się niemożliwe. Zaczął więc wzywać pomocy, głośno krzycząc. W pobliskiej komendzie usłyszano krzyki i wołania dochodzące z komina spalonej kamienicy. Zaraz też udało się tam kilku milicjantów, którzy wyciągnęli ukrytego bohatera. Komenda milicji mieściła się wówczas przy ulicy Długiej 22. Była to jednopiętrowa kamienica, wybudowana przez Stanisława Leoniaka w 1922 r. Przed wojną i podczas okupacji była tam najlepsza w mieście restauracja Klema, a w latach 1951-70 żeński internat. W miejscu tej spalonej kamienicy, w której ukrył się milicjant, stoi obecnie dom Popowskich. Tego samego wieczoru, inny milicjant, w cywilnym ubraniu, z białoczerwoną opaską na ręku, patrolując ulicę miasta, ujrzał zbliżającego się mężczyznę. Był nim aktywny przedwojenny działacz komunistyczny, wiceburmistrz, Bronisław Kamiński. Zdążał on przed spodziewanym napadem do komendy MO. Milicjant zapewne go nie znał lub nie poznał w ciemnościach nocy, ponieważ zawołał: - Stać! Ręce do góry! Dokumenty! Wiceburmistrz bardzo się przestraszył tych słów. Myślał, że to jakiś partyzant, jeden z tych, którzy zamierzali opanować miasto. Sięgnął więc ręką do kieszeni niby po dowód, wyjął pistolet i strzelił do milicjanta, raniąc go. Ranny milicjant zaczął krzyczeć i wzywać pomocy. Wkrótce zjawili się milicjanci i żołnierze. Zabrali wiceburmistrzowi broń i wsadzili go do aresztu, gdzie bezpiecznie przesiedział on do rana. Przydzielonego mu pistoletu już nie odzyskał.

Po opuszczeniu miejsca bitwy pod Żeleźnikami, "Młot" przedstawił oficerom z kompani "Łupaszki" zamiary swego planu - dotarcie ponownie do nadbużańskich okolic. Tu czuł się najbardziej pewnie. Znał drogi, wioski, ludzi. "Wiktor" i "Zygmunt" przyjęli tę propozycję, ponieważ i oni znali te okolice. Poza tym mieli kilku rannych i trzeba ich było umieścić gdzieś w tamtych stronach. Pozostała jeszcze jedna sprawa którą każdy z nich chciał inaczej rozwiązać. Co zrobić ze zdobytą armatą? Zatrzymać ją na stałe w oddziale? Czy też ukryć gdzieś, a podczas większych operacji użyć do walki? Obie propozycje były do przyjęcia. Było jednak coś, co niepokoiło dowódców. Ciągniona armata zostawiała po sobie ślady kół - opon, podobne do samochodowych. Partyzanci byli pewni, że gdy nastanie dzień, wojsko, ubecy i sowieci, ruszą ich śladem. A będą ich prowadziły ślady kół armatnich. Rozważając różne propozycje, dowódcy doszli do wniosku, że armatę trzeba gdzieś zostawić, a gdy nie znajdą odpowiedniego miejsca, utopić w głębokiej wodzie. Po to właśnie, po godzinie marszu, na rozwidleniu leśnych dróg, sześciu zaufanych ludzi odłączyło się z armatą od partyzanckiego oddziału. Chcieli tym samym zmylić kierunek pościgu.

Wczesnym rankiem oddział dotarł do Skibniewa, miejscowości oddalonej 12 km od Sokołowa, znajdującej się na trasie Sokołów - Kosów. W miejscowym sklepie partyzanci zaopatrzyli się w papierosy i inne potrzebne im artykuły i po godzinnym odpoczynku ruszyli na wschód, w kierunku Sterdyni - osady liczącej około tysiąca mieszkańców. Jeszcze przed południem dotarli do obrzeży tej miejscowości. Wówczas do ?Młota? podszedł jeden z partyzantów i rzekł: - Panie poruczniku, dzisiaj jest poniedziałek. W Sterdyni jest to dzień targowy. Może byśmy tam wstąpili? Zobaczymy, co porabiają milicjanci. Może zastaniemy tam ubeków?

"Młot" nic nie odpowiedział. Chwilę spoglądał na widniejące w oddali domy miasteczka. Potem podszedł do porucznika "Zygmunta", zamienił z nim kilka słów, wskazując ręką w kierunku Sterdyni. Po chwili wahania "Zygmunt" potakująco skinął głową. Zaraz też wydzielono z oddziału około sześćdziesięciu partyzantów w kompletnych wojskowych mundurach i z odznakami wojskowych stopni. Oni pierwsi mieli wkroczyć do miasteczka. Porucznicy mieli na sobie ładne oficerskie mundury, wysokie czapki rogatywki, pięknie obszyte srebrnymi dystynkcjami i gwiazdkami, przez ramię przewieszone skórzane koalicyjki, krzyżujące się na piersiach. Na nogach buty z cholewami, tzw. oficerki, jakie nosili przedwojenni sanacyjni oficerowie. W tym czasie, kilku partyzantów uzbrojonych w erkaem, zajęło stanowisko na skraju miasteczka przy szosie wiodącej do Sokołowa. Druga podobna grupa obsadziła drogę od strony Ceranowa. Tabory z amunicją, prowiantem i rannymi - trzy furmanki - udały się w kierunku Kiełpińca, gdzie w rozrzuconych na koloniach domach zamierzano ukryć rannych. Do miasteczka wkroczyli jak wojsko, czwórkami, idąc prosto do rynku (obecnie jest to skwerek obok kościoła). W tym czasie odbywał się tu wiec zorganizowany przez władze powiatowe z Sokołowa i miejscowych komunistów. Partyzanci zatrzymali się obok grupki ciekawskich, przysłuchując się temu, co mówi aktywista. Przemówienie było apelem do ludności, aby popierała nową władzę. Przemawiający, kończąc swe wywody, zawołał:

- Niech żyje PPR!

Gdy skończył, do aktywisty podszedł "Wiktor" i przedstawił się mu jako oficer Ludowego Wojska Polskiego, dodając, że uważnie wysłuchał przemówienia. Na twarzy agitatora pojawił się ciepły uśmiech. Ale za moment "Wiktor" dodał:

- Pokażcie mi swój dowód i legitymację PPR.

Aktywista podał "Wiktorowi" swoje dokumenty, a ten stojącemu obok partyzantowi wskazał owego aktywistę, mówiąc: - Zatrzymaj go!

W tym czasie do partyzantów podszedł inny cywil i zagadnął:

-Panowie, jesteście wojskiem? - To dobrze, że tu jesteście. W okolicy kręcą się różne bandy, a przy was można czuć się bezpiecznie.

Po krótkiej rozmowie, zwierzył się, że zapisał się do Urzędu Bezpieczeństwa w Sokołowie, ale jeszcze nie otrzymał legitymacji.

- Nie wiem, czy mnie przyjmą - powiedział.

- Dobrze, że to powiedziałeś - odparł najbliżej stojący partyzant.

- Chodź z nami - dodał, biorąc cywila za rękę.

Za chwilę krótkie przemówienie wygłosili partyzanci w wojskowych mundurach. Gdy to czynili, inni partyzanci zaprowadzili aktywistę PPR w pobliskie krzaki, nad rzeczkę Buczynkę przecinającą Sterdyń. Następnie kazali mu wyciąć porządny kij. Potem zaprowadzili go na rynek, położyli na bruku i wlepili mu na tyłek 25 kijów. Tyle samo otrzymał ten, który mówił, że zapisał się do UB, lecz jeszcze nie otrzymał legitymacji.

Podczas tej akcji rozbrojono posterunek milicji w Sterdyni, a kilku funkcjonariuszom wymierzono baty i udzielono upomnień. Kiedy targ dobiegał końca i ludzie zaczynali się rozchodzić, partyzanci opuścili miasteczko. Jednak ich kilkugodzinny pobyt, zrobił i tu, i w okolicznych wioskach wielkie wrażenie. Długo jeszcze powtarzano:

- Może to byli ci z Armii Andersa? Wyglądali jak prawdziwe wojsko!

Wyolbrzymiano liczbę żołnierzy, szacując ją na kilkaset osób. A miejscowym milicjantom, dokuczającym ludziom, odgrażano się, mówiąc:

- Czekaj draniu, przyjdą jeszcze nasi, to was załatwią.

Śpiewano nawet piosenki, na melodię: "Serce w plecaku":

A jak przyjdą andersiaki,

Zbiją komunistom sraki,

My z tego będziemy się śmiali,

Że takie lanie dostali.

Tę piosenkę, tylko o wiele dłuższą, jeszcze w latach 1960-70 śpiewał potężnym basem w sterdyńskiej restauracji Stanisław Ryciak z Paderewka. Oczywiście wtedy, kiedy był po kieliszku.

Po opuszczeniu Sterdyni oddział udał się w kierunku Kiełpińca i Białobrzegów. W tej okolicy planowano przeprawić się za Bug. Zanim doszło do przeprawy, otrzymali wiadomość, że w kierunku Nura i Siemiatycz wyruszyły z Bielska dwie operacyjne grupy wojska i ubeków, wspierane przez sowieckie oddziały NKWD. Ich celem było zniszczenie lokalnego ruchu oporu. Każda z tych ekspedycji liczyła około dwustu ludzi, wyposażona była w samochody pancerne. W tej sytuacji, większej grupie partyzantów trudniej będzie się ukryć w terenie. Odłączono więc jeden pełny pluton z kompani "Łupaszki". Ich zadaniem było dostać się w rejon Ciechanowca i Czyżewa. Kilkunastu innym, którzy eskortowali rannych i rozmieszczali ich w różnych miejscach, "Młot" udzielił kilka dni urlopu. A po kilku, kilkunastu dniach wracali ponownie do oddziału. W ten sposób liczba oddziału zmniejszyła się do 80 - 90 osób.


CZĘŚĆ VI

Noc z 12 na 13 sierpnia "Młot" z oddziałem spędził na koloniach w okolicy Krzemienia. Podczas tego wypoczynku ktoś "Młotowi" podsunął myśl, aby 15 sierpnia udać się do Jabłonny. W tym dniu obchodzono święto kościelne. Przed rokiem 1939 w tym dniu świętowano również rocznicę "cudu nad Wisłą" z 1920 r.

"Młot" przyjął tę propozycję. A rankiem następnego dnia wysłano do Jabłonny zaufanych ludzi, by sprawdzili, czy na tym terenie nie ma wojska. Po kilku godzinach zwiadowcy wrócili i zdali raport. W Jabłonnie i w okolicy nie ma wojska. Jedynie przy budynku gminy znajduje się posterunek milicji z kilkoma funkcjonariuszami. Jeszcze tego samego dnia, po południu, 14 sierpnia, oddział "Młota" był w Jabłonnie. Zakwaterowali się w kilku miejscach. W dawnym dworze Bujalskich oddalonym około 600 metrów od centrum wsi. Kwaterowali też w Jabłonnie Średniej, jakby trochę na uboczu tej rozległej, rozrzuconej miejscowości. Gościny udzielili im Zdolińscy - właściciele wiatraka, Kosieradzcy i inni gospodarze. A że dzień był dość ciepły i pogodny, toteż partyzanci czyścili i prali swe ubrania, buty, golili się, odnawiali ubiór jak na jakąś defiladę. Kiedy to czynili, w kwaterze "Młota" zjawili się współpracujący z nimi ludzie z Jabłonny, informując go o podających się za partyzantów bandytach. Usłyszawszy to, "Młot" zaraz wysłał swoją żandarmerię do Tchórznicy, Władysławowa i Toczysk, by zlikwidowali owych bandytów. Na szosie wiodącej do Sokołowa wystawiono ubezpieczający posterunek - trzech ludzi uzbrojonych w erkaem i automaty. Wystawiono również dwa mniejsze posterunki. Wszyscy mieli czuwać nad bezpieczeństwem oddziału.

Następnego dnia, około godziny dziewiątej rano, przed kościołem odbyła się zbiórka. Około osiemdziesięciu partyzantów ustawiło się w dwuszeregu. Przed oddziałem stanął "Młot" i dokonał przeglądu swych żołnierzy. Ocenił ich wygląd i uzbrojenie. Potem padła komenda: - W prawo zwrot! Naprzód marsz!

Cały oddział w zwartym szyku wszedł w szeroko otwarte drzwi kościoła. Ceremonii tej przyglądało się kilkadziesiąt osób z Jabłonny i parafii, którzy przyszli na poranną mszę świętą. ówczesny proboszcz, Aleksander Fijałkowski, wygłosił długie, patriotyczne kazanie. Organista Miłosz grał i śpiewał przedwojenne pieśni legionowe i wojskowe. Jedną z nich był partyzancki hymn - O Panie, któryś jest na niebie... (W oddziałach "Łupaszki" i "Młota" często śpiewano tę pieśń.). Była to naprawdę wielka uroczystość.

Po nabożeństwie, wychodzących z kościoła partyzantów witały setki mieszkańców parafii, wręczając im kwiaty i różne drobne upominki. Później w strażackiej remizie urządzono zabawę, która trwała do wieczora. (Świadkiem tych wydarzeń - uroczystości była wówczas szesnastoletnia Jadwiga Kosieradzka, później Trzcińska z Jabłonny). Gdy zaczął zapadać zmrok, "Młot" wydał polecenie zbiórki oddziału. Jednak jego podkomendni tak się "roztańczyli" z miejscowymi pannami, że po półgodzinnym oczekiwaniu zebrała się zaledwie połowa oddziału. Wówczas jeden z dowódców kazał wystrzelić z erkaemu dwie długie serie. To poskutkowało. Po kilku minutach zjawili się wszyscy. Partyzancka orkiestra zagrała marsza i oddział ruszył na drogę wiodącą do Teofilówki i Krzemienia. W połowie drogi skręcili w prawo, w kierunku Gródka. Tu zawodowy rybak i przewoźnik - Ruciński przewiózł łódkami cały oddział na drugą stronę Bugu. (W tym czasie w Gródku funkcjonował prom, którym przewożono konne furmanki, konie, bydło, owce i inne ładunki.). Przyczyną udania się oddziału na przeciwny brzeg Bugu było to, że podczas pobytu "Młota" w Jabłonnie, zjawiło się u niego kilka osób z okolicy Perlejowa, prosząc go, aby wziął w obronę ludzi z tamtych okolic. Sowieckie ekspedycje, które razem z ubekami wyruszyły z Bielska, organizowały we wsiach obławy na ludzi. Aresztowano i bito napotkane osoby, domagając się informacji o tym, gdzie znajdują się partyzanci.

Po opuszczeniu Jabłonny przez oddział "Młota" wielu mieszkańców tej miejscowości obawiało się represji ze strony ubeków i wojska. Rzeczywiście, w dwie godziny później, przyjechało do wsi razem z ubekami kilka samochodów wojska. Zlustrowali pobieżnie wieś. Pytali o ilość partyzantów i o to dokąd się udali. Tym razem nikogo nie aresztowali i około północy opuścili wieś. Prawdopodobnie bali się, aby w drodze powrotnej do Sokołowa nie urządzono na nich zasadzki.

Tymczasem "Młot" znalazłszy się z oddziałem na prawym brzegu Bugu, ruszył w kierunku Śledzianowa i Perlejowa. Tu dołączyło do niego kilkunastu uzbrojonych partyzantów, którzy w mniejszych grupach działali na tym terenie. Wieczorem, 17 sierpnia, oddział dotarł do wsi Miodusy Dworaki, oddalonej zaledwie dwa kilometry od Perlejowa - dużej osady, w której wówczas raz w miesiącu odbywały się targi. W Miodusach zamierzano spędzić noc i następny dzień, by zebrać wiadomości o tym, gdzie znajdują się grupy operacyjne UB i NKWD. "Młot" wybrał sobie na kwaterę duży drewniany dom z gankiem, stojący na początku wsi, u Krzyżanowskiego.

Ranek 18 sierpnia był pochmurny. Czasami przez warstwę chmur przebijało się słońce. Około godziny dziesiątej kilku rolników zaczęło zwozić z pól zboże. Żniwa w tym roku były opóźnione, ponieważ rok był mokry, a szczególnie lipiec. Na polach pozostawało jeszcze trochę zboża.

Gospodarze, u których na kwaterę zatrzymali się partyzanci, zaczęli przygotowywać obiad dla swych gości. Około godziny dziesiątej trzydzieści niebo się zachmurzyło i zaczął padać drobny deszczyk. W tym czasie na drodze wiodącej od strony Ostrożan, pokazało się kilka odkrytych ciężarowych samochodów - prawdopodobnie było ich sześć. Wozy zatrzymały się około trzysta metrów przed wsią. Z pierwszych samochodów szybko zaczęli wyskakiwać żołnierze w rosyjskich mundurach i szerokim półkolem otaczać wieś. Z dwóch ostatnich wozów poczęli wychodzić żołnierze w mundurach polskich - byli to ubecy. Kiedy to ujrzał stojący na czujce partyzant, wygarnął do biegnących serię z erkaemu. Poderwało to na nogi partyzantów. Wybiegli ze swych kwater, zajmując w dogodnych miejscach stanowiska obronne. W tym czasie "Młot" wyszedł z mieszkania na ganek i spojrzał na pole. Zobaczywszy sowieckich żołnierzy, rzekł głośno: -Już żeśmy się najedli obiadu! - Chwycił swoją samoseriatkę - dziesięciostrzałowy rosyjski karabin, wybiegł przed ganek i zaczął strzelać do wroga. A podobno strzelał bardzo celnie. Jednocześnie z sąsiednich domów i opłotków rozległy się serie z karabinów maszynowych i automatów.

Rosjanie, którzy pierwsi opuścili swe samochody i ruszyli szybko do wsi, dobiegli do pierwszych budynków. Pozostali, będący w tyle, padli na ziemię zajmując stanowiska strzeleckie na nierównościach terenu. Większość partyzantów, wypoczywających w domach i stodołach, była zaskoczona nagłym pojawieniem się Rosjan. Ale szybko ochłonęli i zaczęli ze wszystkich stron ostrzeliwać sowietów. Najzaciętsza walka rozgorzała we wsi. Walczono o każdy dom i podwórze, używając pistoletów i granatów. Często z jednej strony domu czy stodoły byli partyzanci, a z drugiej Rosjanie. Wtedy wygrywali ci, którzy pierwsi zdążyli użyć granatów. Od zapalających pocisków, wystrzelonych z ręcznych karabinów przez ubeków i Rosjan, zapaliło się kilka budynków. Walczący obok nich sowieci czy partyzanci szukali innych stanowisk. Po blisko godzinnej walce wybito znajdujących się we wsi Rosjan i ubeków. Walki przeniosły się na pobliskie pola, gdzie stały jeszcze resztki niewykoszonego owsa i jęczmienia. Tu znajdowała się większość sowietów i ubeków. Ale teraz głośniej odzywały się partyzanckie erkaemy, siejąc długimi seriami, które we wsi, między domami i opłotkami niewiele mogły zdziałać. Ich pociski "kosiły" zboże i kryjących się w nim wrogów. Partyzanci atakowali, posuwając się skokami naprzód. A od wschodu zaczęto szerokim kołem otaczać pozycje sowietów i ubeków. Erkaemiście Henrykowi Jakonowskiemu ps. "Skała" zamilkł nagle diehtierow. Cóż się stało? - pomyślał - zaciął się zamek? Po krótkim mocowaniu się z erkaemem wyjął zamek i stwierdził, że pękła sprężyna i przestała działać iglica zbijająca spłonki w nabojach. Erkaem stał się bezużyteczny. Zaczął się wycofywać do odległych o sto metrów budynków. Wtedy znajdujący się w pobliżu partyzanci zawołali groźnie: - Stój! Ani kroku do tyłu!

- Pękła mi sprężyna w zamku! - odparł "Skała". Wtedy pozwolono mu się wycofać do wsi, gdzie otrzymał pepeszę po zabitym Rosjaninie.

Walka stawała się coraz bardziej zacięta. Sowieci i ubecy ponosili coraz większe straty. Kiedy zobaczyli, że lewe ich skrzydło zostało otoczone, zaczęli się szybko wycofywać. Pierwsi uczynili to ubecy, uciekając skokami w kierunku zachodnim. Za nimi poszli sowieci. Kiedy znaleźli się na gołym polu, stali się doskonałym celem. Większość ich dosięgły partyzanckie erkaemy. Kilku Rosjan z majorem Gribko na czele, wydostawszy się poza zasięg kul, uciekała w kierunku Perlejowa. Po drodze major dostrzegł na łące konia. Wskoczył na jego grzbiet i na oklep popędził przed siebie. Nie ujechał jednak daleko. Zabili go inni partyzanci, z sąsiedniej wsi. Nie mieli także szczęścia ubecy. Część wymknęła się z okrążenia. Kilku innych uciekało w kierunku Osnówki i Bugu. Za nimi ruszyło w pogoń kilkunastu partyzantów. Po blisko godzinnej ucieczce ubecy dotarli do rzeki. Ci, którzy umieli pływać, przepłynęli na drugą stronę Bugu. Kilku innych zginęło nad brzegiem rzeki.

Tak w przybliżeniu wyglądała bitwa pod Miodusami, czyli wyprawa UB i NKWD z Bielska przeciw "Młotowi" i "Łupaszce". Straty Rosjan wynosiły ponad pięćdziesięciu zabitych. Straty ubeków wyniosły około dwudziestu zabitych. Całość ekspedycji liczyła dziewięćdziesięciu ludzi.

Partyzanci zwyciężyli, ale także ponieśli duże straty. Poległo ośmiu ludzi, rannych było około piętnastu. Wśród zabitych byli dwaj sierżanci: "Kruk" i "Harłapan", obaj z Wileńszczyzny. Pochowani zostali z dwoma innymi kolegami na cmentarzu w Perlejowie. Skromne ich nagrobki i częściowo zatarte tabliczki oglądałem szóstego sierpnia 1992 r. Pozostałych czterech partyzantów pochowano na cmentarzu w Śledzieniowie w jednej mogile.


CZĘŚĆ VII

W sierpniu 2001 r., w rocznicę bitwy pod Miodusami, odbyła się w Śledzianowie duża uroczystość. Byłem na niej. Był piękny, ciepły, pogodny dzień. Przyjechało tam około 50 byłych żołnierzy "Młota" i "Łupaszki". Po uroczystej mszy świętej, odprawionej przez księdza Eugeniusza Moczulskiego, udaliśmy się na cmentarz, by odwiedzić groby poległych kolegów. Były wspomnienia z tych i innych walk. Na grobie poległych znajduje się betonowa płyta z wyrytymi nazwiskami i pseudonimami:

Sawik Stanisław ps. "Gołąb"

............................. ps. "Orkan"

............................. ps. "Wróbel"

............................. ps. "Olek".

Na tablicy data: polegli 17 sierpnia 1945 r.

- Oprócz pochowanych tutaj ośmiu żołnierzy, następnego dnia po bitwie zmarło jeszcze dwóch ciężko rannych. Jednego pochowano w Grannem, drugiego w Miłkowicach. Wśród rannych partyzantów była też lekko ranna sanitariuszka oddziału. Na imię miała Zofia, ps. "Kościerzanka". Wszyscy nazywali ją Zośka. Jakie było jej nazwisko, nie udało mi się ustalić. Pochodziła rodem z Wileńszczyzny. Wywieziona została na początku wojny do sowieckich łagrów. W 1943 r., kiedy generał Z. Berling zaczął tworzyć w ZSRR polską armię, wstąpiła do niej, do kobiecego batalionu im. Emilii Plater. Kiedy znaleźli się na Wileńszczyźnie, uciekła z innymi żołnierzami ze swej jednostki i wstąpiła do Piątej Wileńskiej Brygady AK - "Łupaszk"?. Kilka lat temu ktoś mi mówił, że Zośka żyje. Mieszka w okolicy Gdyni lub Gdańska. Podczas tej krwawej, zaciętej bitwy został ciężko ranny partyzant z Sokołowa, Eugeniusz Todorski ur. w 1925 r. Mieszkał przy obecnej ulicy Węgrowskiej 75. Dom ten stoi do dziś. Podczas okupacji wstąpił do AK. Na początku 1945 r. po rozwiązaniu tej organizacji, ujawnił się, jak wielu innych akowców. Już po kilku dniach został aresztowany. Przez cztery dni przesłuchiwano go w sokołowskim UB. Potem zwolniono. Ale zaraz następnego dnia przyszli do jego domu ubecy, by go znów aresztować. Nie zastali go w domu. Gdy wrócił, wiedział że trzeba się ukryć. Udał się do oddziału "Młota".

Wkrótce po bitwie, zanim opuszczono Miodusy, partyzanci zabrali swych zabitych i rannych, w tym Eugeniusza Todorskiego. Należało szybko opuścić tę miejscowość. Za kilka godzin mogły nadciągnąć z Bielska lub innych miejscowości jednostki wojskowe polskie i sowieckie. Ruszono więc spiesznym marszem na północ, wzdłuż Bugu. Przed wieczorem partyzanci zatrzymali się w nadbużańskiej wsi Kobyła, oddalonej około 15 km od Miodusów, by opatrzyć rannych. Kiedy zaczęto umieszczać ich w poszczególnych domach, "Skała" zobaczył rannego kolegę z Sokołowa - Todorskiego. Był ranny w piersi i w nogę. Wraz z innym partyzantem wzięli go pod ręce i zanieśli do stojącej w głębi ogrodu małej, pochylonej od starości drewnianej chaty. Mieszkała w niej również bardzo stara kobieta. Małe okienka domku były tak nisko, że uchyliwszy je, weszli przez nie do środka, dając jeden krok. W mrocznej izbie "Skała" spostrzegł leżącą na sofie pierzynę. Położył ją na podłodze przy ścianie i wspólnie z kolegą ułożyli na niej rannego. Nie mogli tu zostać długo. Czas naglił. Niedługo mogło tu się pojawić wojsko, z pancernymi samochodami - tankietkami. Po odejściu partyzantów, gdy zapadł zmrok, wzięto ze wsi podwody - furmanki, które rozwiozły rannych do okolicznych miejscowości, odludnych kolonii, w rejonie wsi Łempice, Radziszewo, gdzie wielu gospodarzy współpracowało z "Młotem". Jednak Todorski nie miał szczęścia. W pośpiechu zabierano rannych i pominięto małą chatynkę, w której się znajdował. Następnego dnia we wsi zjawiło się wojsko i ubecy. Podczas rewizji przeprowadzonej w domach i innych budynkach, znaleziono rannego partyzanta. Na śledztwo zawieziono go do Bielska. Potem wożono po nadbużańskich wioskach, pytając, gdzie bandyci mają swoje kryjówki, kto z nimi współpracuje, kto im pomaga. Podczas tej wędrówki bito go w wioskach, przy ludziach, grubym żelaznym prętem od parnika. Podobnie bito aresztowanych mieszkańców różnych wiosek. Todorski jednak nic nie powiedział. Po kilku dniach zawieziono go do Bielska i tam zamęczono.

Kiedy ubecy i wojsko wracali do Bielska, natknęli się na inny oddział partyzantów. Podczas walki zginęło kilku ubeków i żołnierzy. Uszkodzono granatami samochód pancerny.

Nowa władza krwawo rozprawiała się ze schwytanymi partyzantami i ich sympatykami. Większość zabijano po krótkim śledztwie. Były przypadki, że schwytanych chłopów, podejrzanych o sprzyjanie partyzantom, kładziono na drodze i rozjeżdżano wojskowymi gazikami. Palono gospodarstwa, a nawet całe wioski, jak Olszewo.

Po bitwie pod Miodusami oddział staczał mniejsze i większe potyczki. W połowie września "Łupaszko" otrzymał rozkaz Komendy Okręgu Białostockiego WiN, aby rozwiązał swój oddział, tj. Piątą Wileńską Brygadę i dał partyzantom możliwość powrotu do życia cywilnego. Blisko połowa oddziału postanowiła skorzystać z tego zarządzenia, w tym również "Skała". Jednak nie było to takie proste. Odchodzących należało zaopatrzyć w fałszywe dowody osobiste pod innym nazwiskiem i dać pieniężne odprawy. To rozformowywanie oddziału trwało do połowy października 1945 r. Z zarządzenia tego skorzystał jeden z oficerów "Łupaszki" - "Zygmunt" - Bronisław Błażejewicz. Udał się z sanitariuszką - żoną, do Warszawy. Tu, po żmudnych staraniach otrzymał paszport belgijski. Umożliwiło mu to wyjazd na Zachód. Najpierw do Anglii, potem do Ameryki Południowej, następnie do USA - Kalifornii. W 2003 r. przyjechał do Polski. Trzeciego maja 2003 r. w Sokołowskim Ośrodku Kultury odbyło się spotkanie z "Zygmuntem". Miałem okazję porozmawiać z nim. Był w dobrej formie. Urodzony w 1918 r.

Po rozformowaniu oddziału jego stan liczebny wynosił zaledwie czterdziestu ludzi. Pozostali ci, którzy jak sami uważali, nie mogli wrócić do życia cywilnego. Jednak taki stan nie trwał długo. W bardzo szybkim czasie oddział zaczęli zasilać nowi ochotnicy. Ci, którym udało się uniknąć aresztowania lub wyrwać się z rąk bezpieki. Po rozwiązaniu Piątej Brygady AK, utworzono Szóstą Brygadę. Białostocki okręg WiN dowództwo tej brygady powierzył "Wiktorowi" - Lucjanowi Minkiewiczowi. W miesiąc później na dowódcę Szóstej Brygady powołano "Młota". W tym czasie odbyła się koncentracja partyzantów, nie będących w zwartym oddziale "Młota". Podczas tej koncentracji, w miejscu zbiórki, stawiło się kilkuset ludzi. Dowódcy dokonywali przeglądu, udzielali instrukcji. Następnie wszyscy rozchodzili się do swoich miejscowości. Czekali, aby podczas dokonywania większych akcji, wesprzeć oddział "Młota". Po ostatniej koncentracji, w końcu października oddział jego liczył ponad 120 ludzi. Wśród partyzantów panował dobry nastrój. Czuli w sobie siłę. Drżały przed nimi wszystkie mniejsze placówki i komendy milicji, i ubeków. Jeszcze przed nastaniem zimy "Młot" planował dokonać kilka większych akcji. Pokazać, że jego oddział nadal istnieje i nie pozwoli na bezkarność ubeków. Rozbrojono posterunki milicji w Siemiatyczach, Kleszczelach i Milejczycach. Na początku listopada oddział kwaterował we wsi Grodzisk, kilkanaście kilometrów na północny wschód od Miodusów.

- Było już po południu, zbliżał się wieczór - wspomina Józef Radziszewski z Drohiczyna. Nagle do wsi wpada partyzant, który stał na czujce. Podbiegł do stojącego na drodze "Młota" i woła: - Wojsko jedzie samochodem do wsi!

- Ilu ich jest? - zapytał "Młot".

- Jeden samochód! Ale jest ich dużo, samochód jest odkryty!

- Wpuścić ich do wsi! - rzekł "Młot".

Partyzanci natychmiast ukryli się wśród opłotków i domów. A gdy samochód wtoczył się powoli do wsi, wyskoczyli z automatami i w ciągu minuty rozbroili żołnierzy. Dowodzący żołnierzami oficer zaczął prosić "Młota", aby żołnierzom nie zabierał całej broni, bo inaczej czeka go sąd polowy - zostanie rozstrzelany.

Więc żołnierzom zabrano tylko amunicję.

- A gdy nastał wieczór - ciągnął swoją opowieść pan Józef - wypuściliśmy ich. Oni pojechali w jedną stronę, my poszliśmy w drugą.

Była druga połowa listopada, zbliżała się zima. "Młot" postanowił przed nastaniem mrozów dokonać jeszcze jakiejś większej akcji. Od swych informatorów zbierał wiadomości o poczynaniach ubeków i wojska. Wreszcie zapadła decyzja. Zdobyć Brańsk, kilkutysięczne miasteczko położone nad Nurcem. Wspomina o tym Józef Radziszewski:

"Szliśmy na Brańsk. Było nas ponad 120. Wieczorem doszliśmy do wsi Łempice. Prawie cała wieś współpracowała z "Łupaszką" i "Młotem". Zostaliśmy tu na noc. Od Brańska dzieliła nas odległość około 15 km. Mieliśmy tu pozostać do wieczora. O zmroku opuścić wieś, by w nocy opanować miasto. Ale wczesnym rankiem, zaledwie się rozwidniło, zobaczyliśmy że od północnej strony, od szosy Ciechanowiec - Brańsk, szerokim kołem zaczęli otaczać wieś jacyś żołnierze. Po ubiorze rozpoznaliśmy mundury polskie i sowieckie."


CZĘŚĆ VIII

- Zanim dobiegli do wsi, odezwały się automaty i karabiny maszynowe. Wojsko i sowieci zalegli na przedpolu wsi i zaczęli nas ostrzeliwać gęstym ogniem. Byliśmy otoczeni z trzech stron. Część tego łańcucha tworzyli Rosjanie, część ubecy i wojsko. Przez blisko godzinę taka walka. Sowieci i ubecy próbowali dostać się do wsi, ale tych zaraz wybiliśmy. "Młot", doświadczony partyzant, rozumiał , że taka pozycyjna walka nie powinna się zbyt długo ciągnąć, gdyż za dwie, trzy godziny wojsko i sowieci mogą otrzymać posiłki. Zebrał więc kilkudziesięciu ludzi. Ci wydostali się z okrążenia i zaczęli od tyłu otaczać wroga. Sowieci i wojsko ostrzeliwani z przodu i z tyłu, tracili coraz więcej żołnierzy. Coraz częściej rozlegały się krzyki rannych. Zaczęli się więc szybko wycofywać. Wtedy do ataku ruszyli partyzanci, rozwijając swą tyralierę. Józef Radziszewski podniósł z ziemi swój LKM i ruszył naprzód. Jednak jego karabin maszynowy nie pozwalał długo biec w pierwszej linii. Był zbyt ciężki - ważył 16 kg, cały żelazny - niemiecki. Za nim biegł amunicyjny niosąc taśmy z nabojami. Była to wspaniała broń. Można z niej prowadzić ciągły ogień, niczym z ciężkiego karabinu maszynowego. Wybiegłem na niewielkie wzniesienie - ciągnął mój rozmówca. Ustawiłem swoją maszynkę. Ale nasi wrogowie byli już dość daleko, a nie chciałem razić swoich. Bitwa była wygrana, lecz trwała blisko trzy godziny. Wracający z pościgu partyzanci przynieśli wojskową raportówkę, którą znaleźli przy zabitym sowieckim oficerze. Ze znalezionych w niej dokumentów dowiedzieliśmy się, że był "Wtoroj nadgranicznyj Połk NKWD".

Sowieci, ubecy i wojsko ponieśli duże straty. Zginęło ponad dwudziestu Rosjan, drugie tyle było rannych. Straty ubeków wynosiły sześciu zabitych i dziesięciu rannych. Zginęło także kilku żołnierzy, było też kilku rannych. Straty tych ostatnich były stosunkowo niewielkie, gdyż nie byli oni zbyt aktywni podczas bitwy.

Straty partyzantów były stosunkowo małe. Jeden zabity, dwóch ciężko rannych i dziesięciu lekko rannych, mogących iść o własnych siłach. Nie było też żadnych trudności z ich ukryciem. Gorzej było z ciężko rannymi. Jeden miał postrzelone płuca i ciężką ranę na nodze. Drugi miał przestrzelony kręgosłup. Kula przeszyła go na wylot. Już następnego dnia zostali przewiezieni do szpitala w Wyrozębach. Tu zrobiono im opatrunki i odesłano do szpitala w Siedlcach. Jednak w siedleckim szpitalu ubecy mieli swoich agentów. Aresztowano rannych i zabrano do UB, gdzie po kilku dniach wszelki słuch o nich zaginął. A my - ciągnął Józef Radziszewski - przez trzy dni kluczyliśmy po lasach i wioskach, aby się wymknąć z kotła, jaki chcieli na nas zastawić. Dopiero w okolicy Drohiczyna poczuliśmy się bezpiecznie.

Zima zahamowała wszystkie większe akcje oddziału. Ludzie zostali rozlokowani małymi grupkami na różnych oddalonych od osiedli koloniach w znanym sobie terenie. Od czasu do czasu kilkuosobowe grupy dokonywały napadów na posterunki milicji, likwidowano również agentów UB.

Wiosną 1946 r. oddział ponownie został sformowany prawie w całym dawnym składzie. Jego stan liczebny wynosił 70-80 osób. Mimo, że liczbowo był mniejszy, jednak bardziej aktywny niż w roku ubiegłym. Już w kwietniu przeprowadzono kilka udanych akcji. "Młot" i "Wiktor" byli doświadczonymi dowódcami. Prawie przez cały rok oddział operował po lewej stronie Bugu w powiatach: sokołowskim, siedleckim i węgrowskim. W lipcu 1946 r. spotkał się "Młot" z "Korwinem", dowódcą oddziału partyzanckiego, operującego w powiecie siedleckim. Obaj dowódcy uzgodnili przeprowadzenie wspólnej akcji - zdobycia Łosic, kilkutysięcznego miasteczka. (Łosice wówczas nie były miastem powiatowym , lecz należały do powiatu siedleckiego. Podobnie Siemiatycze - również nie były miastem powiatowym, należały do powiatu bielskiego.). Zdobycie tego miasteczka nie było zbyt trudne. Po jego zajęciu rozbrojono posterunek milicji, zaczęto też poszukiwać ubeków. Wtedy niespodziewanie z terenu zjechały oddziały polskie i sowieckie, otaczając miasto ciasnym pierścieniem. Obaj dowódcy - "Młot" i "Korwin" zdali sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Uderzyli całością sił w jedno miejsce. Przebili się przez pierścień wroga i uszli w pobliskie lasy. Bitwa była wyjątkowo krwawa i zacięta. Jeszcze następnego dnia w łanach zbóż znajdowano zabitych żołnierzy, ubeków i partyzantów.

Już do końca 1946 r. po lewej stronie Bugu nie było takiej bitwy jak ta w Łosicach. Ale mniejszych, udanych akcji było kilkanaście w powiatach: sokołowskim, wegrowskim i siedleckim.

Z końcem października jeden z plutonów Szóstej Brygady - "Młota", znalazł się w okolicy Kosowa, miasteczka - przez które przebiegała linia kolejowa Siedlce - Małkinia. Biwakując w okolicy, otrzymali wiadomość, że we wtorki w dniu targowym, przyjeżdżają pociągiem z Sokołowa ubecy. Mieli oni za zadanie wyłapywać bandytów i podejrzane osoby współpracujące z reakcyjnym podziemiem. Po każdej takiej akcji ubecy wracali wieczorem pociągiem do Sokołowa. 'Tuż przed zmrokiem pluton partyzantów w wojskowych mundurach udał się na stację kolejową. Tu przedstawili się kolejarzom jako żołnierze Wojska Polskiego, mający udać się pociągiem do Siedlec. W owym czasie, na tej linii, nie kursowały pociągi z wagonami osobowymi. Ich rolę spełniały zwykłe, kryte wagony towarowe, wyposażone w drewniane ławki. Bardzo często większość tych wagonów była zajęta przez sowieckich żołnierzy, wracających z Niemiec i zachodnich terenów polskich do ZSRR.

Kiedy na stację wjechał pociąg, zapadła już noc. Było już kilka minut po dziewiętnastej. W owym czasie nie było elektrycznego światła. W prowizorycznej stacyjnej poczekalni tliła się naftowa lampa. Pasażerowie, w większości kupcy z Sokołowa, wyszli na peron. Zaczęli podchodzić do uchylonych drzwi wagonów, szukając wolnych miejsc 1. Jednak większość była zajęta przez sowieckich żołnierzy. W tym czasie kilku partyzantów podeszło do parowozu i poleciło maszyniście, aby bez ich zezwolenia nie ruszał w dalszą drogę. Kilku innych, z elektrycznymi latarkami w rękach, weszło do wagonów. Oznajmili podróżnym, że są polskimi żołnierzami. Zaczęli legitymować ludzi, szukając w ten sposób ubeków. Ci, w większości, przyjeżdżali tu w cywilnych ubraniach. Minęło kilkanaście minut, czas odjazdu pociągu już dawno minął, a on stał nadal nieruchomo w miejscu. Znajdujący się w wagonach ubecy szybko zorientowali się, że ci żołnierze nie są z Ludowego Wojska Polskiego, lecz partyzanci. Jak już wcześniej nadmieniłem, oficerowie z oddziału "Łupaszki" czy "Młota", mieli pięknie uszyte mundury. Nosili buty z cholewami, tzw. oficerki. Na czapkach orły z koroną, jakich nie posiadali oficerowie Ludowego Wojska Polskiego. O tym wszystkim ubecy zaraz dali znać jadącym w pociągu sowieckim żołnierzom, jakie to wojsko kontroluje podróżnych. Do jednego ze środkowych wagonów podszedł partyzant w oficerskim mundurze. Zajrzał w jego ciemne wnętrze. Nie mogąc jednak dokładnie zlustrować jego całości, wszedł na stopień wagonu. Wtedy spod ściany rozległa się długa seria z pepeszy i głosy komendy w języku rosyjskim. Oficer krzyknął, chwycił się za piersi i spadł ze stopnia wagonu na ziemię. Ujrzawszy to partyzanci chwycili swego oficera pod ręce, a w otwarte drzwi wagonu wrzucili granat. Za moment drugi. Rozległy się krzyki i jęki rannych Rosjan. Lżej ranni zaczęli krzyczeć, by nie strzelano, że się poddają. Odezwały się strzały przy innym wagonie, a za chwilę zaczęli z niego wychodzić sowieci z podniesionymi rękami. Wagon do którego wrzucono granaty, zaczął się palić. W międzyczasie zatrzymano dwóch mężczyzn. Po krótkiej chwili zastrzelono ich seriami z automatów. Kilku innych wyskoczyło na drugą stronę peronu. zaczęli uciekać przez tory, w kierunku studni - zdroju, z którego zimą i latem płynęła woda. Byli to zapewne ubecy i tacy, którzy bali się kontroli. Handlarze tytoniem, materiałami łokciowymi i innymi bez zezwolenia. tym ostatnim zazwyczaj partyzanci nie robili żadnej krzywdy, gdyz ludzie musieli jakoś z czegoś żyć i utrzymywać swoje rodziny. Toteż nie strzelano za nimi. Wagon do którego wrzucono granaty, palił się dalej, lecz nikt nie próbował go gasić. Jego drewniana konstrukcja spłonęła prawie całkowicie. Partyzanci po rozbrojeniu jadących w pociągu Rosjan i dokładnym spenetrowaniu wagonów, zabrali ciężko rannego kolegę i wycofali się. Po upływie godziny pociąg ruszył w dalszą drogę. Po tym wydarzeniu ubecy z Sokołowa nadal przyjeżdżali w cywilnych ubraniach do Kosowa w dni targowe, lecz już nie czekali do wieczora, lecz odjeżdżali wcześniejszym pociągiem.

1. Tym pociągiem jechal do Sokołowa mój ojciec...


CZĘŚĆ IX

Na początku grudnia 1946 r. w całym kraju rozpoczęła się kampania wyborcza. Za kilkanaście dni w nadchodzących wyborach miały się zmierzyć lewica z prawicą. Tą drugą był cały prorządowy obóz, z PPR na czele (Prawicą nazywano wówczas obóz prorządowy mający władze). Z lewicą obóz Stronnictwa Ludowego Mikołajczyka z ugrupowaniami prolondyńskimi i całym walczącym podziemiem. Nasiliły się akcje zbrojne podziemia i represje władz wobec podejrzanych o sprzyjanie obozowi Mikołajczyka. Podobnie było w powiecie sokołowskim. Ponieważ obóz rządowy był tu bardzo słaby, toteż miejscowi aktywiści partyjni postanowili przenieść na teren powiatu specjalnych "robotniczych" agitatorów, aż z Chodowa, położonego kilkanaście kilometrów za Warszawą. Jako "robotnicy", mieli w miejscowym społeczeństwie wyrobić przekonanie, iż tylko władza ludowa z PPR na czele potrafi zbudować w kraju wspaniałą przyszłość. W tym celu ośmiu "robotników" z legitymacjami Urzędu Bezpieczeństwa przez kilkanaście dni w asyście ubeków i milicjantów, objeżdżało powiat, wygłaszając swe przemówienia. Główne ich hasło brzmiało: "Chcesz dobrobytu miast i wsi - głosuj na listę nr trzy" (lista Mikołajczyka - nr cztery). Dwunastego grudnia zakończono agitację i "robotnicy" mieli zostać odwiezieni do Warszawy samochodem ciężarowym, przystosowanym do przewozu ludzi. Wóz mieli prowadzić i ochraniać dwaj żołnierze KBW. Sokołów opuścili wieczorem, a właściwie już w nocy. "Robotnikom" w podróży towarzyszył pierwszy sekretarz PPR, Mazurkiewicz i kobieta, działaczka PPR - Wanda Podniesińska. Zaledwie minęli Brzozów, oddalony sześć kilometrów od miasta, gdy kilometr za wsią, w niewielkim lesie pod Grochowem samochód został zatrzymany przez kilkunastuosobową grupę ludzi ubranych w wojskowe mundury. Żołnierze ci szybko rozbroili kierowcę, jego wojskowego kolegę i sekretarza PPR, Mazurkiewicza. Zatrzymanym "robotnikom", sekretarzowi, kobiecie i dwóm żołnierzom KBW kazano położyć się na podłodze skrzyni samochodu. Oni zaś usiedli z boku na ławkach, pilnie strzegąc zatrzymanych. Za kierownicą usiadł inny żołnierz w wojskowym mundurze. Samochód zamiast jechać na zachód, skręcił na wschód. Liczba osób w wozie i okrywająca go plandeka sprawiły, że we wnętrzu było bardzo ciemno. Kiedy samochód zjechał z szosy na boczne drogi, kołysał się na wybojach, leżący na podłodze "robotnicy" zaczęli się poruszać. Korzystając z tego, Mazurkiewicz wsunął się pod plandekę przy krawędzi skrzyni wozu i zsunął na ziemię. Podobnie miała opuścić wóz kobieta. Po blisko dwugodzinnej jeździe szosą i gościńcami, dojechali do miejscowości Kamieńczyk nad Bugiem, w gminie Sterdyń. Tu wyprowadzono z wozu ośmiu "robotników" i dwóch żołnierzy KBW. Zaprowadzono nad brzeg rzeki i zastrzelono, a ciała wrzucono do wody. Ponieważ rzeka przy brzegu była pokryta cienkim lodem, więc zwłoki nie utonęły, lecz przymarzły do lodu. Następnego dnia ludzie ze wsi, którzy słyszeli strzały, udali się nad Bug. Tu ujrzeli ludzkie ciała przymarznięte do lodu. Niezwłocznie dali o tym znać miejscowym władzom. Przyjechała milicja i ubecy. Pożyczono we wsi kilka siekier i zaczęto wyrąbywać zwłoki. Czyniono to niezbyt ostrożnie, kilka ciał uszkodzono siekierami. Zrobiono na miejscu zdjęcia pomordowanych. Potem przewieziono "robotników" do Sokołowa i ułożono na podwórzu Urzędu Bezpieczeństwa, przy ul. Kilińskiego. Niezwłocznie sprowadzono z Warszawy redaktorów kilku gazet, w tym "Życia Warszawy", by opisali zbrodnie, jakich dopuściła się reakcyjna banda wobec bezbronnych "robotników". Zrobiono zdjęcie rzędem leżących ciał, a obok nich siekiery, którymi rzekomo mieli zostać zarąbani. Winą za to obciążono "Bartosza", dowódcę jednego z plutonów oddziału "Młota". ("Bartosz" w stopniu porucznika zginął w połowie 1948 r. w okolicach Białej Podlaskiej.)

Władze powiatowe i te w Warszawie skierowały do obozu rządowego specjalną odezwę potępiającą mord "robotników". Na terenie miasta i powiatu ogłoszono żałobę trwającą do 13 stycznia 1947 r. Ze szkół w mieście zapraszano uczniów do Urzędu Bezpieczeństwa, by oglądali pomordowanych. Niedługo główną ulicę miasta - Długą, przemianowano na Bohaterów Chodakowa. A po kilku latach władze postawiły Bohaterom Chodakowa pomnik u zbiegu tej ulicy z ulicą Wolności. Tak w przybliżeniu brzmiała rządowa wersja mordu "robotników" przez bandę "Bartosza". W 20-25 lat później, w kręgach ludzi będących u władzy, działaczy PZPR w Sokołowie, zaczęła w tajemnicy krążyć inna wersja mordu "robotników" z Chodakowa. Mówiono, ze tej zbrodni dokonali sokołowscy ubecy, aby ludność oburzyła się na Mikołajczyka i w nadchodzących wyborach głosowała na listę nr 3. Skąd ta druga wersja?

Po 1956 r. rozwiązano Urząd Bezpieczeństwa. Wielu funkcjonariuszy tego urzędu zostało zwolnionych. Dostali jednak różne partyjne i kierownicze stanowiska w zakładach pracy. Podczas towarzyskich spotkań przy kieliszku, rozwiązały się języki dawnych ubeków i poczęli oni ujawniać mechanizmy działalności UB w latach 1944 ? 1956, w tym prawdę o "robotnikach" z Chodakowa. Około 1970 - 1972 r. kilka razy miałem okazję wozić swoją taxi kierownika Narzędziowni (tak się wówczas nazywał zakład metalowy w Sokołowie przy ul. Wichury i "Reymonta") Filipiaka. Pracując na tym stanowisku, często korzystał z taksówek. Mieszkał w Walerowie, oddalonym cztery kilometry od Sokołowa. Po kilku takich przejazdach znaliśmy się z widzenia, rozmawialiśmy o różnych sprawach. Pewnego dnia przejeżdżając z Filipiakiem, koło pomnika Bohaterów Chodakowa rzekłem: - Proszę, niech pan spojrzy, jak pięknie posprzątano przy pomniku i złożono wieńce.

Był to pierwszy dzień po święcie Wojska Polskiego, tj. 12 października, lub po święcie rocznicy rewolucji październikowej, czyli po 7 listopada. Filipiak spojrzał na mnie, kiwnął głową i rzekł z naciskiem:

- Przechodziłem akurat obok pomnika, jak jeden z tych drani, co brał udział w zamordowaniu "robotników" pełnił straż honorową.

- Jak to? - zapytałem. Ten co mordował, trzymał straż?

- Tak - odparł. "Robotników" nie zabili bandyci z oddziału "Młota", tylko ubecy! Uczynili to po to, aby ludzie odwrócili się od Mikołajczyka, głosowali na listę nr 3 i przestali współdziałać z podziemiem.

Po tej informacji zacząłem się zastanawiać, dlaczego usłyszałem to z ust Filipiaka? Przecież jest on aktywnym członkiem PZPR, częstym gościem w Komitecie Powiatowym PZPR. Lecz jak zauważyłem, był on innym komunistą niż miejscowi działacze tej partii. Nie był faryzeuszem. Nie lubił kłamstwa i obłudy, lubił prawdę. Z tej przyczyny, podczas zebrań, często dochodziło do ostrych sprzeczek pomiędzy nim a I sekretarzem powiatowym, Kazimierzem Wittem. Filipiak nie był karierowiczem, nie bał się o swój stołek i zapewne dlatego wygarnął prawdę o bohaterach z Chodakowa. Podobną wersję słyszałem później z ust innych osób.

Analizując wydarzenia z 12 grudnia 1946 r. zacząłem dokładniej rozważać to, co się stało. Dlaczego wyjazd z UB do Warszawy zaplanowano wieczorem? Przecież ubecy wiedzieli, że wieczorem grasują reakcyjne bandy. Dlaczego pozwolono uciec z wozu sekretarzowi powiatowemu PPR, Mazurkiewiczowi i towarzyszącej mu kobiecie? Czyżby rzekomi bandyci tego nie widzieli? Przecież taka ucieczka nie była wcale łatwa. Jak później twierdził Mazurkiewicz, bandyci kazali się wszystkim położyć na podłodze. Sami zaś siedzieli na ławkach znajdujących się na obu bokach skrzyni samochodu. Czyżby nie widzieli, jak z podłogi podnoszą się dwie osoby! Do tego sekretarz i kobieta. Sekretarz 1 twierdził, że poszedł do boku skrzyni wozu, wsunął się pod plandekę i wyskoczył z samochodu. A przecież plandeka jest mocno przypięta do skrzyni. W dodatku była zima, wszyscy byli grubo ubrani, więc jak wszedł pod ciasno przypięta plandekę? Jak to uczyniła towarzysząca mu kobieta! Wyskoczyła ze skrzyni niczym cyrkowa akrobatka! Dlaczego nie uciekł nikt z "robotników"? To wszystko daje wiele do myślenia. Od tamtego czasu minęło blisko sześćdziesiąt lat. Prawdopodobnie nie żyje już nikt z oddziału "Bartosza", ani żaden z ubeków z tamtych lat. I zapewne nie dowiemy się całej prawdy o Bohaterach Chodakowa.

1 Mazurkiewicz w bardzo krótkim czasie po tym wydarzeniu opuścił Sokołów i wyjechał do Warszawy.


CZĘŚĆ X

W końcu stycznia 1947 r. właściciel kilku samochodów ciężarowych w Sokołowie, Stanisław Zadrożny, dostał nakaz podstawienia jednego z nich pod Urząd Bezpieczeństwa. Kierowcą tego wozu został Jan Januszewski z Sokołowa, a do pomocy wziął Tadeusza Tokarskiego. Przed budynkiem UB wsiadło do samochodu trzech ubeków. Jeden z nich oznajmił kierowcy, że pojadą do Kosowa po siano dla koni UB. (Ubecy posiadali kilka koni do jazdy konnej - w siodłach.). Zajechali do Kosowa, a tam, od miejscowych milicjantów ubecy dowiedzieli się, że w Wólce Okrąglik, oddalonej 7 km od Kosowa stacjonuje "Młot" ze swym oddziałem. Ubecy natychmiast zadzwonili do Sokołowa, informując o tym. Komenda Powiatowa Milicji od razu zaczęła ściągać milicjantów z Repek i Jabłonny. Pośpiesznie zebrano około 20 milicjantów i około 10 ormowców, którzy udali się samochodem do Kosowa. Tu wszyscy wsiedli do obszernego samochodu Zadrożnego i pojechali do Wólki Okrąglik. Grupa ta była dobrze uzbrojona. Oprócz karabinów i automatów - pepeszy, posiadali trzy ręczne karabiny maszynowe Diktieriewa. Po przybyciu na miejsce milicjanci i ormowcy skierowali się w kierunku lasu, znajdującego się w pobliżu wsi od strony wschodniej, gdzie miał się znajdować "Młot" ze swym oddziałem. Rzeczywiście "Młot" ulokował się tam, na szeroko rozrzuconych koloniach. Milicjanci doszli do pierwszego zabudowania. Na podwórzu ujrzeli zaprzęgniętą furmankę. Znaleźli na niej dwa karabiny, mundury, połcie słoniny i kilka bochenków chleba. Pospiesznie przeszukali dom i zabudowania. Lecz oprócz starszych wiekiem gospodarzy, nie znaleźli żadnego partyzanta. Przyprowadzili wóz do wsi, gdzie oczekiwało ich powrotu kilku kolegów. Tu zaczęli się chwalić mieszkańcom wsi zdobyczą, jaką zabrali partyzantom. Potem te rzeczy załadowali na samochód i zaczęli dyskutować, dokąd się udać, aby schwytać "Młota". Czas mijał. Tuż przed wieczorem, od strony lasu, na pokrytym śniegiem polu, ukazała się tyraliera ludzi z bronią, idąca w kierunku wsi. Na ich widok milicjanci i ormowcy zajęli pozycje obronne. Mieli dobre uzbrojenie. Oprócz karabinów i automatów typu pepesza, posiadali trzy erkaemy. Gdy partyzanci zbliżyli się na odległość około pięciuset metrów, otworzyli do nich ogień. Jednak strzelali niezbyt celnie. Żaden z partyzantów nie upadł i szli nadal naprzód. Bardzo szybko na drugim końcu wsi, została wystrzelona zielona rakieta. Był to sygnał, że inna grupa partyzantów otacza wieś. Wtedy któryś z ormowców krzyknął: - Idzie "Młot" z całym swym oddziałem!

Wówczas milicjanci i ormowcy zaczęli szybko opuszczać swe stanowiska i uciekać ze wsi w kierunku Kosowa, w tym miejscu bowiem wieś nie była jeszcze okrążona. Nie wszyscy zdołali wyjść z okrążenia. Ci, którym to się nie udało, zaczęli się kryć w stodołach, oborach i innych zakamarkach. Podobnie uczynili trzej ubecy, którzy przyjechali z Sokołowa po siano. Kiedy partyzanci wpadli do wsi, zaczęli szukać milicjantów i ormowców, ponieważ przypuszczali, że nie wszyscy zdołali zbiec. Wyciągnięto ukrytych w stodole, w słomie, trzech milicjantów z Repek. Zabrano im broń i mundury, darowano życie. Schwytano jednego z ubeków i po wylegitymowaniu zastrzelono. Odnaleziono wóz i konia, który ubecy zabrali partyzantom. Była to furmanka kwatermistrza oddziału. Załadowano na nią ponownie chleb, słoninę i inne produkty, które w międzyczasie milicjanci przeładowali na swój samochód. Próbowano też uruchomić samochód, którym miano przywieźć siano, a później przywieziono z Kosowa milicjantów. Nie udało się go uruchomić, zepchnięto więc wóz na łąkę i zapalono w nim benzynę. W międzyczasie z domu wyprowadzono trzech mężczyzn. Prawdopodobnie współpracowali z milicją i ubekami. Postawiono ich pod ścianą i pytano:

- Gdzie jest wojsko i ubecy?

- Kto tu sprowadził milicję i ormowców?

Jednak po kilkunastu minutach zostali zwolnieni. Potem partyzanci zrobili zbiórkę całego oddziału. Było ich około 30 - 40 osób. Wśród nich, obok "Młota", młoda, przystojna kobieta w wieku około 30 lat, ubrana w ładny damski kożuch, ozdobiony białą peleryną. Była to prawdopodobnie Maria Lewkowicz. Partyzanci o zmroku opuścili wieś. Nakazali też, aby przez dwie godziny nikt z mieszkańców nie opuszczał wsi. Po owych dwóch godzinach, gdy zapadła noc, z różnych kryjówek wyszli dwaj ubecy, kilku milicjantów i ormowców. Wsiedli do pociągu jadącego z Małkini do Siedlec i przyjechali do Sokołowa. Z nimi przyjechali również kierowcy spalonego samochodu: Jan Januszewski i Tadeusz Tokarski.

Trzy dni później "Młot" ponownie zawitał w te strony. Rozbroił posterunek milicji w Kosowie, Olszewie i innych miejscowościach, zabierając broń, mundury i buty.

W lutym 1947 r. rząd Polski ogłosił amnestię skierowaną do tych, którzy z bronią w ręku walczyli z nową władzą i ustrojem. Amnestia ta sprawiła, że coraz więcej osób opuszczało oddziały partyzanckie. Większość wyjeżdżała na zachód, na tzw. ziemie odzyskane, część w inne okolice, gdzie ich nie znano. Jednak byli i tacy, którzy nie chcieli skorzystać z amnestii, nie wierzyli w żadne obietnice, gdyż znajdowały się one tylko na papierze. W połowie 1947 r. oddział "Młota" liczył zaledwie 30 ludzi. Lecz mimo to dokonali oni w ciągu lata około piętnastu większych akcji po obu stronach Bugu. Rozbrajano posterunki milicji, urządzano zasadzki na grupy operacyjne KBW, likwidowano szpicli UB.

Pewien, już nieżyjący milicjant z Sokołowa opowiadał mi, jak zetknął się z oddziałem "Młota" w Korczewie:

-Wiosną 1947 r. zostałem zwolniony z wojska do cywila. Odchodząc z jednostki, proponowano mi, abym wstąpił do UB lub do milicji. Zgodziłem się na wstąpienie do milicji. Zaraz przygotowano mi specjalne pismo. Po przyjeździe do Sokołowa udałem się do Komendy MO. Tu zaakceptowano mnie pozytywnie i z odpowiednim pismem skierowano do UB po broń. Kwatermistrz UB spojrzał na mnie, potem na pismo i mruknął:

- Erkaem?

Coś sobie pomruczał i wydał mi ten karabin. Gdy zaszedłem z bronią do komendy, otrzymałem polecenie, abym natychmiast się udał do Korczewa, by wzmocnić tam posterunek milicji. Korczew? - pomyślałem. Odległość ponad 30 km - pieszo?

Wziąłem erkaem w ręce i ruszyłem w drogę. Ubrany byłem w wojskowy mundur, bo w tym czasie milicja nie miała jeszcze swych uniformów. Wieczorem dotarłem do Korczewa. Minęło kilka tygodni. Na noc, milicjanci którzy byli w terenie, ściągali na posterunek. Było nas osiemnastu. Jeden zawsze trzymał wartę na zewnątrz przy drzwiach posterunku. Nagle padł wystrzał wewnątrz, w sieni budynku. Potem seria z automatu i głośne wołanie:

- Poddać się!

Wpadli do środka. Zabrali broń. Zlustrowali wszystkie pomieszczenia, pytając o ubeka - referenta śledczego UB na rejon Korczewa. Ten jednak rano opuścił posterunek i wyjechał do Sokołowa. Miał on rozpracowywać "Młota" i współpracujących z nim ludzi. Nikogo z nas nie bili. Zabrali nam zamki od karabinów i amunicję. Udzielili upomnień i powiedzieli:

- My tu jeszcze wrócimy!

Było ich około dwudziestu. A stało się tak, że bez jednego wystrzału zdjęli wartownika i weszli do budynku posterunku, gdy wszyscy spali. A nam mówili ci z UB - ciągnął mój rozmówca - że "Młot" ma tylko kilku ludzi i za kilka dni ten kuternoga zostanie złapany. A tymczasem to on nas złapał. Był to już chyba trzeci napad "Młota" na posterunek w Korczewie.


CZĘŚĆ XI

W 1948 r. prawie w całej Polsce przestawało istnieć zbrojne podziemie. Powojenny, socjalistyczny ustrój umacniał się coraz bardziej. Przerzedziły się szeregi partyzantów. Ginęli dowódcy i całe oddziały. A ci, którzy pozostali, walczyli w małych grupkach na własnym terenie, nie podejmując już żadnych większych akcji zaczepnych. Osaczeni przez wojsko i ubeków, bronili się zaciekle. Często nie mogąc się wyrwać z zastawionej na nich pułapki, sami odbierali sobie życie.

Pomimo niekorzystnych dla podziemia zmian, oddział "Młota" istniał. Już w 1947 r. przeciwko temu oddziałowi została utworzona specjalna grupa operacyjna KBW. Jej celem było jego rozbicie. Grupa ta została podzielona na kilka, a nawet kilkanaście osobno operujących plutonów, przeczesujących teren po obu stronach Bugu. Podobnie postępowało wojsko w 1948 r., lecz "Młot" nadal był nieuchwytny. Jego oddział zmalał do 12-15 osób. A jednak nie poddawali się, trwali nadal. Obserwowali rozwój sytuacji na świecie i wierzyli, że wkrótce rozpocznie się trzecia wojna światowa. Wtedy oni zmobilizują swych sympatyków. Staną po stronie Zachodu, a po zwycięskiej wojnie będą bohaterami. (Gdyby wybuchła wojna "Młot" mógł liczyć na mobilizację z obu stron Bugu do trzech tysięcy osób). Jednak rzeczywistość była inna. Ani USA, ani ZSRR nie chciały podjąć tego ryzyka.

Czas płynął, zachodziły niekorzystne dla podziemia zmiany. Wielu schwytanym, jak i tym, którzy się ujawnili, władze urządzały pokazowe procesy. Urządzano je na rynkach, w remizach, na stadionach. W ciągu godziny zapadały wyroki śmierci lub długoletniego więzienia. (Widziałem osobiście taki proces na stadionie w Sokołowie. Starszy mężczyzna otrzymał 17 lat więzienia za posiadanie złamanej dubeltówki, którą ubecy specjalnie podrzucili podczas wizji w jego gospodarstwie, aby mieć podstawę do wydania takiego wyroku).

W maju 1948 r. oddział "Młota" został otoczony w lesie pod Ogrodnikami (między Drohiczynem a Siemiatyczami). W czasie prawie godzinnej walki zginęło dwóch partyzantów. "Młotowi" i kilkunastu innym udało się wymknąć z zastawionej obławy. Niedługo "Młot" przeprawił się ze swym oddziałem na drugą stronę Bugu. Mówiono, że było ich czternastu. Zatrzymali się w okolicy Sarnak. Nie kwaterowali już we wsi. Obozowali na skraju dużego kompleksu leśnego. Kiedy zamierzali opuścić to miejsce, ktoś doniósł grupie operacyjnej KBW, że w lesie znajdują się jacyś ludzie - prawdopodobnie partyzanci. Wojsko natychmiast otoczyło las. Doszło do wymiany ognia. Partyzanci posiadali trzy erkaemy. Żołnierze zorientowali się, że w bezpośredniej walce poniosą duże straty. Otoczono więc szczelnym pierścieniem część lasu. Postanowiono "Młota" i jego partyzantów wziąć żywych. To okrążenie trwało dwie doby. Partyzanci jednak nie poddawali się. Wieść o tym wydarzeniu dotarła do Sokołowa. Pamiętam, jak w mieście ormowcy i ubecy głośno mówili:

- "Młot" już dwa dni jest okrążony w lesie. Żywi się grzybami - powtarzali. Wojsko nie atakuje, bo nie chce tracić żołnierzy - chcą go wziąć żywcem?.

Lecz i tym razem "Młot" wymknął się z zastawionej pułapki. W nocy, w czasie zmiany wojskowych posterunków, jeden z oficerów postawił patrol w innym miejscu. Utworzyła się luka. Tą właśnie luką prześliznął się "Młot". Mówiono później, że oficer KBW zrobił to specjalnie, chcąc dać "Młotowi" możliwość ucieczki. Prawdopodobnie tego oficera postawiono przed sądem polowym. Za umożliwienie ucieczki "Młotowi" groziła mu kara śmierci. Były to tylko plotki rozsiewane przez ubeków. Jak było naprawdę, trudno dziś na to pytanie znaleźć odpowiedź.

Po tym wydarzeniu "Młot" ponownie przeprawił się na drugą stronę Bugu, udając się w kierunku Brańska. Po drodze nie podejmowali żadnych akcji zaczepnych. Jeszcze na początku tego roku, jego oddział kilkakrotnie atakował przemieszczające się samochodami oddziały KBW. Rozbijał posterunki milicji i ormowców, likwidował ubeków. Dalsza taka działalność stała się niemożliwa, ze względu na olbrzymie zagęszczenie na tym terenie oddziałów KBW, tj. około 50 samodzielnie działających plutonów, przeczesujących nieustannie okolice powiatów: siedleckiego, sokołowskiego i węgrowskiego z lewej strony Bugu i olbrzymiego wówczas powiatu Bielska Podlaskiego, ciągnącego się od Mielnika aż za Ciechanowiec i Brańsk, pod Suraż położony nad górną Narwią.

Już w końcu 1947 r. działalność oddziału "Młota" i wszelkie nieudane próby jego likwidacji zaniepokoiły najwyższe władze Polski. Sprawa schwytania tego "groźnego bandyty" stała się sprawą ogólnopaństwową, chociaż o tym głośno nie mówiono. W całym kraju zostały rozbite tzw. reakcyjne bandy, a "Młot" i jego banda nadal była groźna.

Zimą, na przełomie 1948/1949 r., "Młot" z kilkoma partyzantami przebywał między Brańskiem a Ciechanowcem, w okolicach takich miejscowości jak: Czaje, Radziszewo, Łempice, Pobikry i inne, zmieniając prawie codziennie miejsce pobytu. Tak dotrwał do 27 czerwca 1949 r. W tym dniu obchodził swoje imieniny - Władysława. "Młot" przebywał wtedy na kolonii wsi Czaje - Wólki. Było przy nim trzech partyzantów, w tym dwóch braci Dybowskich. We wsi młodzież urządziła zabawę. Kilka godzin wcześniej, jeden z braci Dybowskich dostał od "Młota" polecenie, by wykonał wyrok śmierci na milicjancie, który zbyt gorliwie prześladował byłych członków AK i sympatyków podziemia. Gdy Dybowski wrócił, "Młot" zapytał:

- Zastrzeliłeś tego drania?

- Nie - odparł Dybowski. Kiedy wszedłem do mieszkania i skierowałem pistolet w stronę milicjanta, mówiąc mu, za co zginie, żona i dzieci zaczęły mnie gorąco prosić, abym nie zabijał ich ojca i męża. Szkoda mi było tych dzieci, dlatego darowałem mu życie.

Wtedy "Młot" mu odpowiedział: - Nie wykonałeś rozkazu. On się nie litował nad ludźmi i ich dziećmi. Nie zabiłeś drania, ja zabiję ciebie - mówiąc to, szybkim ruchem wyciągnął pistolet i strzelił do Dybowskiego. Ten padł martwy. "Młot" schował pistolet, a brat zabitego, Czesław, szybko wyjął pistolet i strzelił do niego. Kula okazała się śmiertelna. Po kilku dniach zgłosił to władzom bezpieczeństwa. Taka była oficjalna wersja śmierci "Młota" 1 opisana bezpiece przez Czesława Dybowskiego. A czy naprawdę tak było?

Tak zginął ten, który prawie przez pięć lat, po tzw. wyzwoleniu, z bronią w ręku bronił honoru tych, którzy walczyli z okupantem niemieckim, za co następnie byli wywożeni na Sybir i zabijani bez sądu.

W ciągu ostatnich lat nazywano ulice, stawiano tablice i pomniki tym, którzy nawet nie dorastali "Młotowi" do pięt. Imieniem tego wielkiego bojownika i patrioty nie zostało nazwane nic. Nie wiem, czy gdziekolwiek jest ulica Władysława Łukasiuka, czy poświecona jest mu jakaś tablica lub wystawiono pomnik. A powinien on wreszcie stanąć. Może w Drohiczynie, może w Ciechanowcu, w Korczewie - gminie, z której pochodził i która przez blisko sto lat należała do powiatu sokołowskiego. A może w Sokołowie jedna z ulic zostanie nazwana imieniem Władysława Łukasiuka, zamiast nadawać ulicom nazwy z dziecięcych bajek. Mam nadzieję, iż nadejdzie czas, kiedy tak się stanie.

1 Symboliczny grób "Młota" znajduje się na skraju lasu rudzkiego, niedaleko miejsca, gdzie zginął.


Część XII

Kończąc tę napisaną w wielkim skrócie epopeję o "Młocie", warto jeszcze wspomnieć o kilku partyzantach, działających w powiecie sokołowskim. Już w 1946 r. podporządkowali się oni "Młotowi", lecz walczyli osobno w kilkunastoosobowych grupach. Jednym z nich, bardziej znanym, był Kazimierz Wyrozębski ps. "Sokolik", ze wsi Niemirki, w gminie Jabłonna, urodzony w 1919 r. Podczas okupacji - żołnierz AK. Po wejściu Rosjan, w sierpniu 1944 r. wstąpił do milicji. Wkrótce został wysłany na siedmiodniowy milicyjny kurs do Otwocka. Gdy wrócił do Jabłonny, dowiedział się o aresztowaniach byłych akowców i o tym, że i on zostanie aresztowany. Wziął więc z posterunku pepeszę i poszedł do lasu. Wstąpił do Obwodowego Patrolu Żandarmerii WiN. Oddział liczył 12-15 osób. Grupa ta urządzała zasadzki na ubeków i funkcjonariuszy sowieckiego NKWD, dokonujących aresztowań na terenie powiatu. Oddział istniał do września 1945 r. Po jego rozwiązaniu "Sokolik" został dowódcą innego oddziału, liczącego około dziesięciu osób.

Od września 1945 r. do 1948 r. dokonał ponad trzydziestu akcji. Rozbił w powiecie około trzynaście posterunków milicji, w tym dwukrotnie posterunek w Jabłonnej. Dokonywał różnych rekwizycji w instytucjach państwowych i spółdzielniach. 13 grudnia 1947 r. z sześcioma partyzantami rozbroił posterunek milicji w Kosowie i zastrzelił dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa z Sokołowa: Łapacza i sędziego śledczego UB - Konopkę, wydającego wyroki śmierci. Była to prawdopodobnie jedna z ostatnich, większych akcji "Sokolika". Po tym wydarzeniu partyzanci ruszyli w stronę Sokołowa. Po drodze odłączyło się czterech z nich i udało się w okolice Sterdyni. Z pozostałymi "Sokolik" zatrzymał się na przedmieściach Sokołowa - kolonii Podkupientyn, u Jana Adamczyka - "Małego Jasia". Przebywali tu cały dzień, o zmroku udali się w kierunku Jabłonny.

Dalsza walka z nowymi władzami stawała się coraz trudniejsza. ósmego lipca 1948 r. "Sokolik" z dwoma partyzantami: Czapskim i Czarnockim, zatrzymał się na skraju wsi Chądzyń, w gospodarstwie rolnika Piwka, przy drodze do Holenderni. Mieli oni przy sobie tylko krótką broń - pistolety. W pewnej chwili spostrzegli przez okno, że na podwórze weszło trzech milicjantów uzbrojonych w pepesze i karabiny. Mieli oni rzekomo szukać złodziei, którzy ukradli w lesie drzewo. "Sokolik" otworzył okno i wyskoczył przez nie. Zauważył to jeden z milicjantów i strzelił do niego z bliskiej odległości. "Sokolik" padł. Został ranny. Wiedział, jakie czekają go tortury, gdy dostanie się w ręce UB. Podniósł pistolet i strzelił sobie w głowę. Dwaj jego koledzy ostrzeliwując się, zbiegli. Tak brzmiała oficjalna wersja śmierci "Sokolika". Natomiast inni mówili, że do zagrody Piwka pierwsi przyszli milicjanci i zatrzymali się dłużej. Później przyszedł "Sokolik" z Czapskim i Czarnockim. Ciało "Sokolika" przywieziono do Sterdyni, a następnie do Sokołowa na rozpoznanie. Po identyfikacji, złożono je w nieczynnej prawosławnej drewnianej cerkwi, znajdującej się na tzw. Ruskim cmentarzu przy ul. Bartoszowej - dawniej Kudelczyńska. W protokole spisanym podczas identyfikacji napisano, że "Sokolik" w chwili śmierci miał przy sobie dwa pistolety i 60 zł (kilogram białego chleba kosztował wówczas 50 zł). Od końca 1945 r. do około 1950 r. składano w cerkwi wszystkich zabitych partyzantów (kilka razy wspinałem się do okratowanego okna, by zobaczyć, jak wygląda leżąca tu osoba czy kilka osób). Następnego dnia, po złożeniu ciała "Sokolika" w cerkwi, na cmentarz przyszło kilku ubeków. Kazali wyjść za bramę - opuścić cmentarz, znajdującym się tam osobom. Wykopali dół, tuż przy cmentarnym murze od strony ul. Bartoszowej i włożyli do niego ciało "Sokolika". Następnie grób zasypano i dokładnie zamaskowano. Jeszcze tego samego dnia, przed wieczorem, miejsce to odnalazł przyrodni brat "Sokolika" - Aleksander Wyrozębski. Kilkanaście lat później pochowano tu Tadeusza i Janinę Krasnodębskich. Ich pomnik stoi do dziś. Nie ma jednak żadnej wzmianki o "Sokoliku".

Po śmierci "Sokolika" na terenie powiatu pozostał z kilkoma partyzantami "Brzask" - Józef Małczuk, pochodzący z Wyrozębów, ur. W 1915 r. Podczas okupacji - żołnierz AK. W 1946 r. po śmierci "Boruty" mianowany przez "Młota" komendantem Obwodowego Patrolu Żandarmerii WiN - Szóstej Brygady Wileńskiej. Z ośmioma partyzantami przetrwał do 7 kwietnia 1950 r. Wcześniej przez kilka miesięcy śledzony przez szpicli UB - ormowców. Piątego kwietnia zaczęto przygotowywać wielką obławę na "Brzaska", który wówczas znajdował się z ośmioma partyzantami w lesie, między Jabłonną a Toczyskami. 7 kwietnia, wczesnym rankiem, las został otoczony przez 450 żołnierzy, kilku ubeków i ormowców z Jabłonny. Siły te wspierał krążący nad lasem samolot, obserwujący ruchy partyzantów. Dzień wcześniej przyszła do lasu na spotkanie z mężem, żona "Brzeska". On sam, zaniepokojony ruchami wojska, warkotem dziesiątków samochodów i krążącym nad lasem samolotem, wyszedł z gęstwiny drzew. Wtedy padły strzały ze strony zbliżającego się do lasu wojska, na którego czele szło kilku ormowców. "Brzask" upadł. Został trafiony kulą w okolicę serca. Podczas walki zginęło jeszcze dwóch partyzantów. Pozostałym udało się wyjść z okrążenia. Później została zatrzymana i aresztowana żona "Brzaska", skazana w specjalnym procesie na 10 lat więzienia. Przebywała w nim trzy lata. Pięciu innym osobom, które współpracowały z "Brzaskiem", urządzono w Jabłonnie pokazowy proces. Dwóch mężczyzn skazano na karę śmierci, którą później zamieniono na 10 lat więzienia. Pozostali również zostali skazani na długoletnie więzienie, lecz im zmniejszono karę. Tak zakończył się zbrojny ruch oporu w powiecie sokołowskim.

Kilkanaście lat później, jeden z ormowców z Jabłonny, chwalił się wśród "swoich", że to właśnie on zastrzelił "Brzaska", lecz i on już nie żyje.

Kończąc tę cząstkę historii lat powojennych, wspomnę, że w opisanych odcinkach mogą być pewne nieścisłości. Od tamtych dni minęło blisko 60 lat. Zawodzi już ludzka pamięć i nie da się podnieść z grobów tych, którzy tworzyli tę historię.

Marian Pietrzak
tel. (025) 781 24 66