Historia żołnierza z oddziału Młota i Huzara

Article Index

Publikujemy wspomnienia o ojcu Alicji Dybowskiej, żołnierzu z oddziału "Młota" - Czesławie Dybowskim.Wspomnienia Alicji Dybowskiej zostały opublikowane wcześniej na stronie internetowej Ciechanowiec OnLine – Subiektywny Niecodziennik – http://www.ciechanowiec.xorg.pl

Wspomnienia o moim Ojcu Czesławie Dybowskim ps. „Rejtan” (1927-1999)

Część I

Grupa ciechanowieckich harcerzy - rok prawdopodobnie 1939. Stoją od lewej: 8. Ryszard Dybowski, 11. Czesław Dybowski
 

Zupełnie niespodziewanie dla siebie samej zapragnęłam napisać o moim ojcu Czesławie. Nie dlatego, że jest on jakąś bardzo znaną osobą – pamiętają go pewnie tylko ludzie z „naszych stron”, tzn. Ciechanowca i okolic – ale poprzez pewien epizod z jego życia związany z udziałem w powojennej partyzantce na Podlasiu, jego nazwisko było i nadal jest często wymieniane w różnych opracowaniach historycznych i pseudo-historycznych, dotyczących 6. Brygady Wileńskiej AK i WIN-u…

Pamiętam, że często w czasach PRL-u, ktoś ze znajomych, zwłaszcza tych którzy wyjechali jakiś czas po wojnie z naszych okolic, przysyłał ojcu jakąś książkę albo wycinek z gazety, w których pisano o leśnych oddziałach, zwanych zwykle „bandami”, walczącymi z reżimem komunistycznym na Białostocczyźnie. Często też wspominano w nich o ojcu, zwykle w kontekście śmierci ostatniego komendanta 6. Brygady Wileńskiej AK – Władysława Łukasiuka, pseudonim „Młot”.

Zaświadczenie o wyroku Wojskowego Sądu Rejonowego
 

Takie „dzieła” jak „ Dwa brzegi” Jerzego Jara (1953 r.), „Hasła nie będzie” Zdzisława Banasika (tzw. „seria z tygrysem” z roku 1975), czy „Błędne ognie” Zbigniewa Domino, do dzisiaj znajdują się w naszej biblioteczce jako może tylko zabawne (wcześniej złowrogie) przykłady naginania opisów wydarzeń historycznych do jedynie słusznych poglądów, jakie reprezentował rządzący wtedy reżim komunistyczny. Ileż w tym było jadu i niechęci do ludzi, którzy nie zgadzali się na zdominowaną przez Sowietów Polskę i niczym Dawid poderwali się do walki z Goliatem wierząc, że świat poprze ich działania…

Ojciec czytał te półprawdy i kłamstwa z kamienną twarzą i pamiętam że ustalili z mamą, iż niczego nie będą prostować ani wyjaśniać. Wychodzili bowiem z założenia, że w tym zakłamanym totalitarnym ustroju, prawda nie ma szansy zaistnieć, a ci z których zdaniem ojciec się liczył, czyli koledzy z lasu oraz ludzie z okolicznych wsi czynnie wspierający partyzantkę, znają prawdę równie dobrze jak on.

Taką postawę (siłą rzeczy) przyjęliśmy my, dzieci. Nie przejmować się – gdy ktoś nazywa cię dzieckiem bandyty, nie zapisywać się do żadnych stowarzyszeń, związków, partii, nie rozmawiać o przeszłości, uczyć się, czytać, studiować – nie poddając się żadnej indoktrynacji…

Jednak, gdy w 1989 roku „wybuchła” nowa Polska wydawało się, że nareszcie prawda wyjdzie na jaw, otworzą się archiwa i ten trudny okres powojennej walki z reżimem, walki tym bardziej tragicznej, bo bratobójczej, zostanie rzetelnie opisany – a może stanie się wręcz tematem społecznej debaty. My Polacy bowiem wciąż nie rozwiązaliśmy dylematu, który dotyczy także innych naszych zrywów, np. Powstania Warszawskiego – walczyć o wolność i „składać młodych swych synów w ofierze”, czy też oszczędzać ich za wszelką cenę i czekać na lepszą sposobność wybicia się na niepodległość.
Zaczęły pojawiać się opracowania, w których o chłopcach z lasu nie mówiło się nareszcie „bandyci” tylko partyzanci, a ich dowódcy tacy jak „Łupaszka”, „Huzar” czy „Młot” przedstawiani byli jako mądrzy, rozważni patrioci – z wykształceniem wojskowym, dbający o dyscyplinę w swoich oddziałach i działający w ramach i według zasad podziemnego wojska.

Ponownie nazwisko Ojca zaczęło pojawiać się w tekstach w związku ze śmiercią „Młota". Ale skoro „Młot" już przestał być bandytą – a stał się patriotą, to kim jest mój ojciec, jego zabójca? Najprościej gdyby był zdrajcą i konfidentem UB (tak go zresztą przedstawiają niektórzy, np. Marian Pietrzak drukując w Gazecie Sokołowskiej „Szlakiem „Młota” i „Łupaszki”).

Na szczęście nie wszyscy piszący o tych sprawach lubią łatwe i jednoznaczne rozwiązania. Większość historyków stara się opisać sprawę śmierci „Młota" rzetelnie, ale i tak konkluduje zwykle stwierdzeniem, że nie do końca jest jasne jak do niej doszło. jciec nie może już niczego wyjaśnić, nie żyje bowiem od 1999 roku; nie lubił zresztą o tym mówić. Ale dla nas, to znaczy rodziny, ta sprawa nie budziła nigdy wątpliwości. Naszą wiedzę czerpaliśmy z podsłuchanych w dzieciństwie rozmów rodziców lub rzadkich chwil, gdy udało się nam być świadkami towarzyskich spotkań, podczas których śpiewano partyzanckie piosenki (ojciec grał na banjo) – a potem były owe „nocne Polaków rozmowy”…

Ojciec nieraz porzucał wtedy swoją zwykłą powściągliwość i zaczynał wspominać czasy partyzantki – aż dochodził do tych dwóch niepotrzebnych śmierci: swojego brata Leopolda i ich dowódcy „Młota”. Wydawało się nam wtedy, że rozumiemy jak do tego doszło i jakie emocje oraz jakie procesy psychiczne musiały być udziałem – wszystkich aktorów tej niemalże greckiej tragedii. Mieliśmy też nieodparte wrażenie, że cała ta sprawa niczym fatum ciąży nad naszą rodziną i nie ma znaczenia ile lat minęło od tamtych czasów – śmierć i zabójstwo, to zawsze bowiem wiekuiste uwikłanie…
Dopiero kilka lat przed jego śmiercią odważyłam się poprosić, by mi o tym wszystkim opowiedział (wiem że również rozmawiał o tym z moim rodzeństwem)… Zrobił to, i mam powody myśleć, że powiedział prawdę. I chociaż pamięć bywa zawodna, to myślę, że był wtedy szczery.

Ojciec urodził się w Ciechanowcu w 1927 r. Był średnim dzieckiem, miedzy starszym o 2 lata bratem Ryszardem i młodszym też o 2 lata Leopoldem. Ich ojciec, Kazimierz Dybowski i matka, Helena z Radziszewskich byli typowymi dla Podlasia przedstawicielami zubożałej szlachty, aspirującej do życia w mieście, rozwijając drobną wytwórczość lub usługi. Dziadek Kazimierz wrócił po kilkuletnim pobycie w latach 20-tych z USA i z „amerykańską” energią rzucił się w wir różnych przedsięwzięć gospodarczych. Nie było chyba jednak łatwo, bo w rodzinnym przekazie pozostały takie fakty, jak: przedsiębiorstwo transportowe (autobus do stacji kolejowej Czyżew, które upadło z powodu nieuczciwej konkurencji), gręplarnia, która spłonęła od samozapłonu, reperacja i składanie rowerów, który to zakład przetrwał do samej wojny. Był też przez kilka lat sołtysem prawobrzeżnego Ciechanowca, czyli tzw. „polskiej strony”. Babcia podobno prowadziła coś na kształt domowej jadłodajni, między innymi stołował się u niej uchodzący za znakomitego doktor Szapiro i felczer Szpilman. Pamiętam, że w dzieciństwie bawiliśmy się maszynką do kręcenia lodów z tamtych czasów.
Synów wychowywano patriotycznie, co też było typowe dla tego środowiska, owe „szabelki” u boku, „koniki na biegunach” i piosenki legionowe. Ale niełatwo było chyba zapanować nad trzema urwisami. Ojciec w szkole zasłynął z tego, że wkładał nauczycielkom szpileczki w miękkie krzesła, a często zamiast do szkoły chodził na „Gawroniec”, czyli na wyspę na Nurcu, która istnieje do tej pory i rzeczywiście jest noclegownią dla setek wron. Bo tak (jak dla wszystkich dzieci mieszkających przy rzece), to właśnie rzeka Nurzec była jego prawdziwym światem. Kochał tę rzekę do końca i bolał nad tym, co się z nią teraz dzieje – gdy powoli zamienia się w bajoro – i to w czasach, gdy tyle mówi się o ekologii...

Wybuch wojny zmienił wszystko. Dziadek Kazimierz już w czasie pierwszej okupacji sowieckiej został zaaresztowany 22 lutego 1940 r. za przynależność do Stronnictwa Narodowego i skazany na 8 lat karnych obozów pracy. Babcia z synami ukrywała się u swojej rodziny na wsi. Ojciec prawie całą okupację spędzał w Uszy lub w Radziszewie, gdzie jeszcze wtedy Babcia miała swój rodzinny dom. Jego wspomnienia z tych czasów i niebezpieczne przygody jakie wtedy przeżył, mogłyby być treścią książki przygodowej dla chłopców. W każdym razie to chyba wtedy pokochał broń i zaczął ją zbierać.
 Dziadek Kazimierz wrócił w czerwcu 1941 r., gdy Hitler zaatakował Związek Radziecki. Okazało się, że był przetrzymywany w twierdzy w Brześciu i uwolnili go… Niemcy. Nie na długo jednak, gdyż w październiku 1944 r., podczas tak zwanego wyzwalania Polski,
Sowieci aresztowali go znowu na podstawie tego samego wyroku i wywieźli tzw. „transportem sokołowskim” do obozu Borowicze, gdzie katorżniczo pracował przy wyrębie lasu. Tam zaziębił się i zmarł w lutym 1945 r.

W 1944 roku ojciec miał dopiero 17 lat, ale to na niego spadł obowiązek utrzymania całej rodziny, starszy brat Ryszard był bowiem w tym czasie w partyzantce w 5-tej Brygadzie Wileńskiej AK, a w 1945 został aresztowany przez UB. Ojciec i młodszy brat Leopold, mi­mo młodego wieku, też bra­li udział w szko­leniach bojowych w strukturach AK, między innymi w akcji „Burza”. Ich instruktorami byli między innymi Stanisław Babiński i Bronisław Godlewski.Jednocześnie trzeba było zastąpić nieobecnego ojca, tak więc Czesław pracował jak niegdyś jego ojciec reperując rowery, starszy brat siedział w wiezieniu, a młodszy Leopold rozpoczął naukę w gimnazjum, gdzie próbował stworzyć nielegalną drużynę harcerską. Niestety Poldka też aresztują, zabierając go z lekcji w szkole. Przez rok prowadzone jest przeciw niemu śledztwo w Bielsku-Podlaskim, na podstawie donosu kolegi, jakoby posiadał on pistolet typu parabellum, nawet numer tej broni był wskazany. Broni nie znaleziono, Poldek twardo wypierał się jej posiadania, chociaż bito go mocno i w końcu wypuszczono go bez wyroku, bo był nieletni.

Ale 1. maja 1948 roku nastąpiła katastrofa. Żołnierze KBW odnaleźli w domu rodzinnym w Radziszewie zmagazynowaną przez Czesława broń. Ojciec opowiadał, że jeszcze w czasie wojny jego ojciec Kazimierz ostro protestował przeciwko zbieraniu broni i nawet kiedyś cały arsenał syna wrzucił do stawu. Czesław „po cichu” wyciągnął to wszystko ze stawu i ukrył pod progiem domu. I ten właśnie arsenał, powiększony jeszcze o dalsze „zdobycze” odnalazło KBW. Ktoś z rodziny w Radziszewie przyjechał na rowerze do Ciechanowca i o tym powiedział. Tak więc gdy przyszła po nich milicja, wzięli ukryte „parabelki”, lornetkę i „prysnęli”. Ojciec chciał w pierwszym odruchu zgłosić się na milicję i wziąć całą winę na siebie, ale niestety – wśród odnalezionej broni był też ów egzemplarz, do posiadania którego nie przyznał się w śledztwie Leopold. Ryszard z kolei był zwolniony z więzienia na mocy amnestii, więc natychmiast pewnie wróciłby do więzienia. Postanowili ukrywać się w lesie, a po jakimś czasie skontaktowano ich z „Huzarem”, który przyjął ich do swojego oddziału.
 


W tym czasie ojciec znał się już ze swoją przyszłą żoną, a moją matką - Jadwigą. Mama opowiadała, że gdy ojciec był już w lesie, udało jej się kilka razy z nim zobaczyć, oczywiście w pełnej konspiracji - miejsce i godzinę spotkania podawali nieznani jej ludzie. Jedno z tych spotkań miało się odbyć 27 lipca. Było to tuż po połączeniu się oddziału „Huzara” z oddziałem „Młota”. Obydwie grupy stacjonowały niedaleko Ciechanowca - na Zadobrzu. Niestety do spotkania wtedy nie doszło. Jak wspomina mama, tego dnia odbyła się potyczka partyzantów z odziałem KBW - dokładnie w tym miejscu, gdzie miało odbyć się ich spotkanie. Ojciec też wspominał tę potyczkę i mówił, że kule po prostu świstały mu koło ucha, bo gdy prawie cały oddział „Huzara” odbiegł już daleko, on, brat Ryszard i ktoś jeszcze, pomagali uciekać „Młotowi”, który z „racji sztywnej jednej nogi”, nie mógł tak szybko biec. Ojciec zabezpieczał odwrót, ostrzeliwując się z erkaemu. Zastrzelony został niestety amunicyjny Ojca - „Orzełek”. Następnego dnia dotarła do mamy informacja, że bracia Dybowscy nie żyją. Mama nie uwierzyła w to - czuła że ojciec żyje. I rzeczywiście, to inni bracia z oddziału „Huzara” polegli w tej potyczce.

Na zimę trzeba było się gdzieś „zadekować”. Ojciec opowiadał, że razem z braćmi zbudowali bardzo dobrze zamaskowany bunkier w głębi lasu rudzkiego i tam zamierzali przezimować, licząc na pomoc rodziny i znajomych z okolicznych wiosek, którzy znali od dawna „Dyboszczaków” i nigdy swojej pomocy wcześniej nie odmawiali. Ojciec też z zamiłowania polował, bo przecież to on między innymi założył w Ciechanowcu (przed wpadką z bronią) koło myśliwskie „Rogacz”, które istnieje do dzisiaj...

Jesienią 1948 r. Ryszard przyprowadził do bunkra (ziemianki) „Młota”, mówiąc że „Huzar” prosi, aby go przezimowali. W tym bunkrze razem z „Młotem” miał zostać tylko Ojciec i Leopold, a Ryszard z innym partyzantem „Marynarzem” znajdowali się w bunkrze w lesie pobikrowskim. Oprócz tego, na skraju lasu rudzkiego nieopodal wsi Czaje był jeszcze jeden bunkier, chociaż już nie tak dobrze zamaskowany. „Młot” wszystkich swoich partyzantów z Siedleckiego odesłał za Bug. W tym czasie był on chyba najbardziej poszukiwanym człowiekiem na Podlasiu. Rozesłany został za nim list gończy i wyznaczono dużą nagrodę pieniężną za jego głowę. Nic dziwnego, że nie dowierzał już nawet swoim starym druhom, bo Urząd Bezpieczeństwa chciał ulokować swoją wtyczkę jak najbliżej „Młota” i wziąć go żywego.

Ojciec wspominał o dwóch ogromnych obławach, które przechodziły dosłownie o kilka kroków od ich schronienia. Jedną z nich obserwował, siedząc na wysokiej sośnie, na którą udało mu się w ostatniej chwili wdrapać. Podczas drugiej był akurat nad małym jeziorkiem i prał bieliznę, gdy usłyszał głosy ludzi i psów. Szybko chwycił rzeczy i przyczaił się w szuwarach, ale na środku jeziorka pozostały mydliny. Żołnierze podobno prawie się o niego otarli, ale ani pies nie zaszczekał ani nikt nie zwrócił uwagi na pływające pozostałości po praniu.

Po jednej z takich obław ojciec przeszedł się po śladach żołnierzy i znalazł list pisany do jakiegoś młodego żołnierza przez jego matkę. W liście tym matka prosiła syna, aby postarał się tak przetrwać służbę wojskową, aby nikogo nie zabić, bo przecież ci młodzi chłopcy w lesie mają też swoje matki, które drżą o ich życie. Ojciec, gdy opowiadał o tym miał łzy w oczach, ponieważ jak powiedział i jego celem było jakoś przeżyć - to ukrywanie się - nikogo nie zabijając. Mówił, że gdy strzelał z erkaemu to oczywiście nie wie czy kogoś nie trafił, ale stanowczo sprzeciwiał się celowaniu i strzelaniu do kogokolwiek. Brzmi to niewiarygodnie, gdy uświadomimy sobie z jakim zapałem zbierał zawsze broń i to, że przebywał właśnie w oddziale partyzanckim, gdzie w każdej chwili mogło dojść do walk. Ale takie właśnie sprzeczności były udziałem niejednego partyzanta i nadają tragicznego wymiaru tamtym czasom i tamtym ludziom. Ten tragizm czuło się w ojcu przez całe właściwie życie. Drugą wstydliwą sprawą była bielizna. Ojciec powiedział, że nie tak bał się śmierci jak tego, że go wezmą w brudnej bieliźnie. Dlatego mimo ciężkich warunków prał ją częściej może od innych.
Jak spędzili tę zimę w bunkrze we trojkę? Zdaje się, że nie najlepiej. To chyba nie był dobry pomysł zamykać na małej przestrzeni dojrzałego mężczyznę, dowódcę, będącego już w konspiracji od kilku dobrych lat, którego na wolności mógł czekać tylko wyrok śmierci, z młodzieńcami w wieku 19 i 21 lat, którzy chcieli uczyć się, pracować, kochać i którzy chyba już wtedy nie wierzyli, że będzie trzecia wojna światowa i Zachód przyjdzie nam z pomocą, a ich wina, czyli nielegalne posiadanie broni - nie była tak wielka.

Franciszek Rytel - „Franio”, (jak zawsze mawiał o nim ojciec) - mieszkaniec okolicznych Czaji, który jako jedyny bywał w tej lepiej zamaskowanej ziemiance, opowiadał nam po latach, że chłopcy odnosili się do „Młota” z szacunkiem i że panowała tam bardzo dobra atmosfera, na przykład w czasie Świat Bożego Narodzenia 1948 r. grano w karty i żartowano. Do „Młota” zwracano się oficjalnie „Panie Komendancie”, chociaż między sobą mówiono o nim „Stary”. Ojciec wspominał jednak, że dochodziło między nimi nieraz do bardzo ostrych dyskusji na tematy polityczne. „Młot” był bezkrytyczny wobec czasów przedwojennych; - chłopcy, jak większość chyba młodych ludzi, marzyli o lepszej sprawiedliwej Polsce, gdzie nie będzie takich obszarów biedy jaką widywali nieraz na wsiach. Wspólna niewątpliwie dla wszystkich była silna niechęć do Sowietów i ich hegemonii. Szczególnie Poldek był nieprzejednany w takich rozmowach i niewątpliwie narastała między nim a „Młotem” wzajemna niechęć. Ojciec częściej wychodził, bo polował.

Jak oni żyli w tych tak ekstremalnie trudnych warunkach? Pomagała im matka Helena, liczna rodzina z Radziszewa, Franciszek Rytel, pan Bronisław Godlewski który był zakonspirowany w siatce, ale także rodziny Siekluckich, Tryniszewskich, Boguszewskich, Białych, Mościckich, gajowy Zapisek - ci wszyscy szlachetni ludzie, którzy dobrze wiedzieli co grozi za taką pomoc, ale nie odmawiali jej tym, którzy tak straceńczo bronili wspólnej wolności. I jakie to niezwykłe, że wśród tak dużej grupy ludzi nie znalazł się żaden konfident. Przecież kilka wsi wiedziało o tym, kto ukrywa się w lesie - nikt jednak nie wydał.

Był jeszcze jeden problem o którym ojciec niechętnie wspominał, a mianowicie zdarzyło im się odmówić wykonania rozkazu zastrzelenia wskazanych przez „Młota” dwojga osób. Byli to podwładni „Młota” z sokołowskiego oddziału, którym przestał ufać. Ale cała ta sprawa była tak moralnie dwuznaczna, że po prostu twardo odmówili, próbując wyperswadować mu ten pomysł. Po latach Ojciec powiedział Mamie o kogo chodziło, ale prosił, żeby nie ujawniała tej informacji, bo kto nigdy nie był w sytuacji zaszczutego człowieka, tak jak „Młot”, ten nie zrozumie jak lęk i podejrzenia mogą opanować duszę. A poza tym zwykła lojalność wobec ludzi z podziemnego wojska nie pozwalała mu rozgłaszać spraw, które po latach mogłyby nabrać posmaku sensacji i oderwane od kontekstu historycznego być źle zrozumiane. I ja nie wspominałabym tutaj o tej sprawie, gdyby nie sprzeciw mój i całej rodziny wobec faktu, iż postać „Młota” została w ostatnich latach wciągnięta w tryby polityki historycznej, przy czym posłużono się nią w dosyć prymitywny sposób, tzn. zamiast ukazać całą jej złożoność i tragizm, co mogłoby być kształcące dla młodego pokolenia - postawiono ją na pomniku (również dosłownie), wybierając z życiorysu „Młota” tylko te fakty, które były wygodne do podtrzymania tezy o jego niezłomności, a publikacje jakie powstały przy tej okazji ukazywały nie człowieka, zmagającego się z ponurą rzeczywistością, mającego wiele sukcesów ale i też chwile słabości, tylko symbol jakiejś tępej i ślepej nieugiętości.


Na przykład dużym nieporozumieniem wydaje nam się fabularyzowany dokument filmowy pod tytułem „Dwie Polski”, w reżyserii i scenografii Krzysztofa Wojciechowskiego, który został wyemitowany w programie drugim TVP w roku 2002. Cieszę się, że ojciec już wtedy nie żył i tego nie oglądał. Wystąpiły w nim osoby autentyczne takie jak siostra „Młota”, ale też aktorzy, grający osoby żyjące aktualnie. Jedną z głównych postaci jest tam rzekoma wnuczka Czesława Dybowskiego, którą gra Katarzyna Kwiatkowska. Mój ojciec ma cztery wnuczki i każda z nich mówiła, że dziwnie się czuła patrząc na tę aktorkę, tym bardziej, że filmowa wnuczka rozmawiała z osobami, które bez żadnych wątpliwości wyrażały pogląd iż jej dziadek to konfident, pracujący na usługach UB, który teraz chce się jeszcze wzbogacić, występując o emeryturę kombatancką. Autentyczne wnuczki chętnie wypowiedziałyby się w tej sprawie same. Nieraz słyszały przecież rozmowy dziadka z ludźmi, którzy z różnych stron kraju przyjeżdżali z dokumentami do wyrobienia emerytury kombatanckiej, prosić dziadka o poświadczenie, że byli w partyzantce. Dziadek poświadczał, ale sam o taką emeryturę nie występował. Dopiero na 2 lata przed śmiercią, gdy był już bardzo chory, udało się mnie i mamie uzyskać, trochę podstępem, jego podpis pod podaniem o taką emeryturę. Jestem też przekonana, że ogromnym nadużyciem ze strony realizatorów była wyreżyserowana rozmowa siostry „Młota”, starszej już wtedy pani z aktorką podającą się za wnuczkę Czesława Dybowskiego. Wydaje się, że nie do końca starsza pani wiedziała z kim rozmawia. Szkoda też, że bez znajomości faktów wypowiada się w tym filmie Daniel Olbrychski. Dziwi mnie łatwość z jaką ludzie biorą się za historię, bez zadania sobie trudu chociażby przeczytania rzetelnych, opartych na dokumentach opracowań tematu, na jaki się wypowiadają. A na szczęście takie opracowania już są. Dla mnie kompendium wiedzy o tamtych czasach jest książka Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego „Łupaszka, Młot, Huzar”, wydana przez Oficynę Wydawniczą Volumen. Autorzy zadali sobie trud dotarcia do wielu dokumentów, zdjęć i ludzi. Nie wahają się też przedstawić obok siebie wypowiedzi różnych ludzi, często widzących daną sprawę z innej perspektywy i mających bardzo różne poglądy. Wiem, że w 1994 r. rozmawiali także z moim ojcem. To prawdziwy cud, że udało się go do tej rozmowy namówić, widocznie rzeczywiście uwierzył, że już jest inna naprawdę wolna Polska i warto dać swoje świadectwo o tamtych trudnych czasach.

Wracając wszakże do głównego wątku opowieści dochodzimy do dnia, w którym rozegrały się tragiczne wydarzenia, brzemienne w skutkach. Opisuję je tutaj, korzystając z notatek jakie zrobiłam po rozmowie z Ojcem, chociaż teraz zarzucam sobie, że nie byłam podczas tej rozmowy bardziej dociekliwa.

W czerwcu 1949 r., a dokładnie w dniu imienin „Młota” 27 czerwca, planowane było zgrupowanie, to znaczy miał przyjść „Huzar” ze swoimi ludźmi, żeby razem z „Młotem” zadecydować o dalszych planach organizacji.

Imieniny miały być wyprawione na kolonii u państwa Tryniszewskich, a w przeddzień ojciec z Leopoldem poszli po jedzenie do Bronisława Godlewskiego. Tam było akurat małe przyjęcie, więc trochę dłużej im zeszło, aż przyszedł w ślad za nimi „Młot”. Gośćmi gospodarza był gajowy Macuta z żoną. Pani Macutowa była podobno bardzo ładna i pięknie śpiewała. Ojciec opowiadał, że czuło się, że podoba się ona wszystkim zgromadzonym tam mężczyznom. Trochę wódki też zrobiło swoje (ojciec wspomina że wypito kilka kolejek) i nastrój był bardzo wesoły. Nagle ktoś przyszedł i powiedział, że we wsi jest zabawa i trzeba zachowywać się cicho, bo na zabawie są też milicjanci. Wtedy „Młot” wydał chłopcom rozkaz pójścia na tę zabawę i rozbrojenia milicjantów. Zaczęto mu perswadować i przypominać, że ma przyjść „Huzar”, że trzeba być cicho. Wtedy „Młot” wyjął pistolet i 2 razy strzelił w sufit, więc ojciec zabrał mu pistolet i wyprowadzono go na podwórko. Tam też się awanturował, więc po całkowitym rozbrojeniu ojciec z bratem poprowadzili go w stronę lasu, robiąc mu po drodze wymówki. W pewnym momencie „Młot” położył się w zbożu i stwierdziwszy że nie ma papierosów, kazał im wrócić do Godlewskiego i wziąć od niego papierosy, po czym zasnął. Poszli więc obydwaj, przekonani że „Młot” będzie spał tam, gdzie go zostawili. Gdy wrócili z papierosami nie zastali go w zbożu. Zaczęli więc szukać, bo zbliżał się świt i za chwilę mógł przyjść „Huzar” z ludźmi. Szukali go w bunkrze i u państwa Tryniszewskich, gdyż chcieli oddać komendantowi broń i torbę, żeby nie było wstydu przed „Huzarem”. Aż tu nagle widzą całą grupę z „Huzarem”, jak stoją przed stodołą Siekluckich na skraju lasu, a drogą od Wólki idzie „Młot”. Wtedy ustalili, że Poldek podejdzie do „Młota” i odda mu broń i torbę a ojciec zamelduje się u „Huzara”. Podczas meldowania się ojciec usłyszał strzał od strony „Młota” i zobaczył padającego Poldka. Wtedy ojciec błyskawicznie się odwrócił i strzelił do „Młota”, a następnie rzucił całą broń jaką miał pod nogi „Huzarowi”, płacząc i mówiąc, że już mu wszystko jedno, nawet to czy go „Huzar” zabije. I wtedy zobaczył, że Poldek podnosi się na rękach, więc wstąpiła w niego nadzieja na uratowanie brata. Pan Edward Sieklucki poproszony o pomoc stawił się z furmanką, na którą załadowano rannego Poldka i cała grupa, wraz z „Huzarem” i jego partyzantami, ruszyła leśną drogą. „Huzar” powiedział, że teraz muszą się gdzieś zamelinować i dodał, wskazując na furmankę coś, co jak ojciec opowiadał bardzo go przygnębiło, a mianowicie: - ”a z niego i tak gówno będzie”.

Oddając jednak sprawiedliwość „Huzarowi”, ojciec powiedział, że ciągle jest pod wrażeniem i podziwia go za jego opanowanie, jakie wykazał w tych dramatycznych chwilach gdy padły strzały. Niemniej jednak idąc tak z „Huzarem” obok furmanki nie był pewny, czy ten go nie zabije, obawiając się, że ojciec szukając ratunku dla brata ujawni się, zanim „Huzar” znajdzie bezpieczne schronienie. Więc włożył rękę z pistoletem pod derkę, jednocześnie podtrzymując brata, a wtedy podobno Poldek przytrzymał go za tę rękę, spojrzał w oczy i głową pokręcił na „nie”.

Ojciec zawiózł Poldka do ziemianki. Ryszard, trzeci brat przyprowadził doktora Radziszewskiego, później przyjechał też z Pobikier ksiądz Borysiewicz. Pan Franio Rytel opowiadał nam po latach, że był obecny podczas wizyty księdza i że ranny przyjął ostatnie namaszczenie ale do spowiedzi nie doszło, bo przy otwieraniu ust nie wychodził żaden głos tylko bąble powietrza. Rana była ciężka, bo w brzuch i na wylot, wdała się więc gangrena i much nie dało się odgonić jeszcze za życia. Ojciec wspomina, że gdy Leopold mógł jeszcze mówić, to tak jakby w malignie szeptał, że trzeba jechać na zachód, bo tam można uczyć się i żyć szczęśliwie.

Męczył się tak cały dzień i całą noc, zanim skonał. Pochowany został potajemnie w rodzinnym grobie w Winnie. Niestety w połowie sierpnia udało się w końcu UB dowiedzieć o miejscach pochówku Leopolda i „Młota”, obydwa ciała zostały wykopane, zabrane i do dzisiaj nie wiadomo co się z nimi stało...

Ale 1. maja 1948 roku nastąpiła katastrofa. Żołnierze KBW odnaleźli w domu rodzinnym w Radziszewie zmagazynowaną przez Czesława broń. Ojciec opowiadał, że jeszcze w czasie wojny jego ojciec Kazimierz ostro protestował przeciwko zbieraniu broni i nawet kiedyś cały arsenał syna wrzucił do stawu. Czesław „po cichu” wyciągnął to wszystko ze stawu i ukrył pod progiem domu. I ten właśnie arsenał, powiększony jeszcze o dalsze „zdobycze” odnalazło KBW. Ktoś z rodziny w Radziszewie przyjechał na rowerze do Ciechanowca i o tym powiedział. Tak więc gdy przyszła po nich milicja, wzięli ukryte „parabelki”, lornetkę i „prysnęli”. Ojciec chciał w pierwszym odruchu zgłosić się na milicję i wziąć całą winę na siebie, ale niestety - wśród odnalezionej broni był też ów egzemplarz, do posiadania którego nie przyznał się w śledztwie Leopold. Ryszard z kolei był zwolniony z więzienia na mocy amnestii, więc natychmiast pewnie wróciłby do więzienia. Postanowili ukrywać się w lesie, a po jakimś czasie skontaktowano ich z „Huzarem”, który przyjął ich do swojego oddziału

W tym czasie ojciec znał się już ze swoją przyszłą żoną, a moją matką - Jadwigą. Mama opowiadała, że gdy ojciec był już w lesie, udało jej się kilka razy z nim zobaczyć, oczywiście w pełnej konspiracji - miejsce i godzinę spotkania podawali nieznani jej ludzie. Jedno z tych spotkań miało się odbyć 27 lipca. Było to tuż po połączeniu się oddziału „Huzara” z oddziałem „Młota”. Obydwie grupy stacjonowały niedaleko Ciechanowca - na Zadobrzu. Niestety do spotkania wtedy nie doszło. Jak wspomina mama, tego dnia odbyła się potyczka partyzantów z odziałem KBW - dokładnie w tym miejscu, gdzie miało odbyć się ich spotkanie. Ojciec też wspominał tę potyczkę i mówił, że kule po prostu świstały mu koło ucha, bo gdy prawie cały oddział „Huzara” odbiegł już daleko, on, brat Ryszard i ktoś jeszcze, pomagali uciekać „Młotowi”, który z „racji sztywnej jednej nogi”, nie mógł tak szybko biec. Ojciec zabezpieczał odwrót, ostrzeliwując się z erkaemu. Zastrzelony został niestety amunicyjny Ojca - „Orzełek”. Następnego dnia dotarła do mamy informacja, że bracia Dybowscy nie żyją. Mama nie uwierzyła w to - czuła że ojciec żyje. I rzeczywiście, to inni bracia z oddziału „Huzara” polegli w tej potyczce.

Na zimę trzeba było się gdzieś „zadekować”. Ojciec opowiadał, że razem z braćmi zbudowali bardzo dobrze zamaskowany bunkier w głębi lasu rudzkiego i tam zamierzali przezimować, licząc na pomoc rodziny i znajomych z okolicznych wiosek, którzy znali od dawna „Dyboszczaków” i nigdy swojej pomocy wcześniej nie odmawiali. Ojciec też z zamiłowania polował, bo przecież to on między innymi założył w Ciechanowcu (przed wpadką z bronią) koło myśliwskie „Rogacz”, które istnieje do dzisiaj...

Jesienią 1948 r. Ryszard przyprowadził do bunkra (ziemianki) „Młota”, mówiąc że „Huzar” prosi, aby go przezimowali. W tym bunkrze razem z „Młotem” miał zostać tylko Ojciec i Leopold, a Ryszard z innym partyzantem „Marynarzem” znajdowali się w bunkrze w lesie pobikrowskim. Oprócz tego, na skraju lasu rudzkiego nieopodal wsi Czaje był jeszcze jeden bunkier, chociaż już nie tak dobrze zamaskowany. „Młot” wszystkich swoich partyzantów z Siedleckiego odesłał za Bug. W tym czasie był on chyba najbardziej poszukiwanym człowiekiem na Podlasiu. Rozesłany został za nim list gończy i wyznaczono dużą nagrodę pieniężną za jego głowę. Nic dziwnego, że nie dowierzał już nawet swoim starym druhom, bo Urząd Bezpieczeństwa chciał ulokować swoją wtyczkę jak najbliżej „Młota” i wziąć go żywego.

Ojciec wspominał o dwóch ogromnych obławach, które przechodziły dosłownie o kilka kroków od ich schronienia. Jedną z nich obserwował, siedząc na wysokiej sośnie, na którą udało mu się w ostatniej chwili wdrapać. Podczas drugiej był akurat nad małym jeziorkiem i prał bieliznę, gdy usłyszał głosy ludzi i psów. Szybko chwycił rzeczy i przyczaił się w szuwarach, ale na środku jeziorka pozostały mydliny. Żołnierze podobno prawie się o niego otarli, ale ani pies nie zaszczekał ani nikt nie zwrócił uwagi na pływające pozostałości po praniu.


Po jednej z takich obław ojciec przeszedł się po śladach żołnierzy i znalazł list pisany do jakiegoś młodego żołnierza przez jego matkę. W liście tym matka prosiła syna, aby postarał się tak przetrwać służbę wojskową, aby nikogo nie zabić, bo przecież ci młodzi chłopcy w lesie mają też swoje matki, które drżą o ich życie. Ojciec, gdy opowiadał o tym miał łzy w oczach, ponieważ jak powiedział i jego celem było jakoś przeżyć - to ukrywanie się - nikogo nie zabijając. Mówił, że gdy strzelał z erkaemu to oczywiście nie wie czy kogoś nie trafił, ale stanowczo sprzeciwiał się celowaniu i strzelaniu do kogokolwiek. Brzmi to niewiarygodnie, gdy uświadomimy sobie z jakim zapałem zbierał zawsze broń i to, że przebywał właśnie w oddziale partyzanckim, gdzie w każdej chwili mogło dojść do walk. Ale takie właśnie sprzeczności były udziałem niejednego partyzanta i nadają tragicznego wymiaru tamtym czasom i tamtym ludziom. Ten tragizm czuło się w ojcu przez całe właściwie życie. Drugą wstydliwą sprawą była bielizna. Ojciec powiedział, że nie tak bał się śmierci jak tego, że go wezmą w brudnej bieliźnie. Dlatego mimo ciężkich warunków prał ją częściej może od innych.

Jak spędzili tę zimę w bunkrze we trojkę? Zdaje się, że nie najlepiej. To chyba nie był dobry pomysł zamykać na małej przestrzeni dojrzałego mężczyznę, dowódcę, będącego już w konspiracji od kilku dobrych lat, którego na wolności mógł czekać tylko wyrok śmierci, z młodzieńcami w wieku 19 i 21 lat, którzy chcieli uczyć się, pracować, kochać i którzy chyba już wtedy nie wierzyli, że będzie trzecia wojna światowa i Zachód przyjdzie nam z pomocą, a ich wina, czyli nielegalne posiadanie broni - nie była tak wielka.

Franciszek Rytel - „Franio”, (jak zawsze mawiał o nim ojciec) - mieszkaniec okolicznych Czaji, który jako jedyny bywał w tej lepiej zamaskowanej ziemiance, opowiadał nam po latach, że chłopcy odnosili się do „Młota” z szacunkiem i że panowała tam bardzo dobra atmosfera, na przykład w czasie Świat Bożego Narodzenia 1948 r. grano w karty i żartowano. Do „Młota” zwracano się oficjalnie „Panie Komendancie”, chociaż między sobą mówiono o nim „Stary”. Ojciec wspominał jednak, że dochodziło między nimi nieraz do bardzo ostrych dyskusji na tematy polityczne. „Młot” był bezkrytyczny wobec czasów przedwojennych; - chłopcy, jak większość chyba młodych ludzi, marzyli o lepszej sprawiedliwej Polsce, gdzie nie będzie takich obszarów biedy jaką widywali nieraz na wsiach. Wspólna niewątpliwie dla wszystkich była silna niechęć do Sowietów i ich hegemonii. Szczególnie Poldek był nieprzejednany w takich rozmowach i niewątpliwie narastała między nim a „Młotem” wzajemna niechęć. Ojciec częściej wychodził, bo polował.

Jak oni żyli w tych tak ekstremalnie trudnych warunkach? Pomagała im matka Helena, liczna rodzina z Radziszewa, Franciszek Rytel, pan Bronisław Godlewski który był zakonspirowany w siatce, ale także rodziny Siekluckich, Tryniszewskich, Boguszewskich, Białych, Mościckich, gajowy Zapisek - ci wszyscy szlachetni ludzie, którzy dobrze wiedzieli co grozi za taką pomoc, ale nie odmawiali jej tym, którzy tak straceńczo bronili wspólnej wolności. I jakie to niezwykłe, że wśród tak dużej grupy ludzi nie znalazł się żaden konfident. Przecież kilka wsi wiedziało o tym, kto ukrywa się w lesie - nikt jednak nie wydał.

Był jeszcze jeden problem o którym ojciec niechętnie wspominał, a mianowicie zdarzyło im się odmówić wykonania rozkazu zastrzelenia wskazanych przez „Młota” dwojga osób. Byli to podwładni „Młota” z sokołowskiego oddziału, którym przestał ufać. Ale cała ta sprawa była tak moralnie dwuznaczna, że po prostu twardo odmówili, próbując wyperswadować mu ten pomysł. Po latach Ojciec powiedział Mamie o kogo chodziło, ale prosił, żeby nie ujawniała tej informacji, bo kto nigdy nie był w sytuacji zaszczutego człowieka, tak jak „Młot”, ten nie zrozumie jak lęk i podejrzenia mogą opanować duszę. A poza tym zwykła lojalność wobec ludzi z podziemnego wojska nie pozwalała mu rozgłaszać spraw, które po latach mogłyby nabrać posmaku sensacji i oderwane od kontekstu historycznego być źle zrozumiane. I ja nie wspominałabym tutaj o tej sprawie, gdyby nie sprzeciw mój i całej rodziny wobec faktu, iż postać „Młota” została w ostatnich latach wciągnięta w tryby polityki historycznej, przy czym posłużono się nią w dosyć prymitywny sposób, tzn. zamiast ukazać całą jej złożoność i tragizm, co mogłoby być kształcące dla młodego pokolenia - postawiono ją na pomniku (również dosłownie), wybierając z życiorysu „Młota” tylko te fakty, które były wygodne do podtrzymania tezy o jego niezłomności, a publikacje jakie powstały przy tej okazji ukazywały nie człowieka, zmagającego się z ponurą rzeczywistością, mającego wiele sukcesów ale i też chwile słabości, tylko symbol jakiejś tępej i ślepej nieugiętości.

Na przykład dużym nieporozumieniem wydaje nam się fabularyzowany dokument filmowy pod tytułem „Dwie Polski”, w reżyserii i scenografii Krzysztofa Wojciechowskiego, który został wyemitowany w programie drugim TVP w roku 2002. Cieszę się, że ojciec już wtedy nie żył i tego nie oglądał. Wystąpiły w nim osoby autentyczne takie jak siostra „Młota”, ale też aktorzy, grający osoby żyjące aktualnie. Jedną z głównych postaci jest tam rzekoma wnuczka Czesława Dybowskiego, którą gra Katarzyna Kwiatkowska. Mój ojciec ma cztery wnuczki i każda z nich mówiła, że dziwnie się czuła patrząc na tę aktorkę, tym bardziej, że filmowa wnuczka rozmawiała z osobami, które bez żadnych wątpliwości wyrażały pogląd iż jej dziadek to konfident, pracujący na usługach UB, który teraz chce się jeszcze wzbogacić, występując o emeryturę kombatancką. Autentyczne wnuczki chętnie wypowiedziałyby się w tej sprawie same. Nieraz słyszały przecież rozmowy dziadka z ludźmi, którzy z różnych stron kraju przyjeżdżali z dokumentami do wyrobienia emerytury kombatanckiej, prosić dziadka o poświadczenie, że byli w partyzantce. Dziadek poświadczał, ale sam o taką emeryturę nie występował. Dopiero na 2 lata przed śmiercią, gdy był już bardzo chory, udało się mnie i mamie uzyskać, trochę podstępem, jego podpis pod podaniem o taką emeryturę. Jestem też przekonana, że ogromnym nadużyciem ze strony realizatorów była wyreżyserowana rozmowa siostry „Młota”, starszej już wtedy pani z aktorką podającą się za wnuczkę Czesława Dybowskiego. Wydaje się, że nie do końca starsza pani wiedziała z kim rozmawia. Szkoda też, że bez znajomości faktów wypowiada się w tym filmie Daniel Olbrychski. Dziwi mnie łatwość z jaką ludzie biorą się za historię, bez zadania sobie trudu chociażby przeczytania rzetelnych, opartych na dokumentach opracowań tematu, na jaki się wypowiadają. A na szczęście takie opracowania już są. Dla mnie kompendium wiedzy o tamtych czasach jest książka Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego „Łupaszka, Młot, Huzar”, wydana przez Oficynę Wydawniczą Volumen. Autorzy zadali sobie trud dotarcia do wielu dokumentów, zdjęć i ludzi. Nie wahają się też przedstawić obok siebie wypowiedzi różnych ludzi, często widzących daną sprawę z innej perspektywy i mających bardzo różne poglądy. Wiem, że w 1994 r. rozmawiali także z moim ojcem. To prawdziwy cud, że udało się go do tej rozmowy namówić, widocznie rzeczywiście uwierzył, że już jest inna naprawdę wolna Polska i warto dać swoje świadectwo o tamtych trudnych czasach.


Wracając wszakże do głównego wątku opowieści dochodzimy do dnia, w którym rozegrały się tragiczne wydarzenia, brzemienne w skutkach. Opisuję je tutaj, korzystając z notatek jakie zrobiłam po rozmowie z Ojcem, chociaż teraz zarzucam sobie, że nie byłam podczas tej rozmowy bardziej dociekliwa.

W czerwcu 1949 r., a dokładnie w dniu imienin „Młota” 27 czerwca, planowane było zgrupowanie, to znaczy miał przyjść „Huzar” ze swoimi ludźmi, żeby razem z „Młotem” zadecydować o dalszych planach organizacji.

Imieniny miały być wyprawione na kolonii u państwa Tryniszewskich, a w przeddzień ojciec z Leopoldem poszli po jedzenie do Bronisława Godlewskiego. Tam było akurat małe przyjęcie, więc trochę dłużej im zeszło, aż przyszedł w ślad za nimi „Młot”. Gośćmi gospodarza był gajowy Macuta z żoną. Pani Macutowa była podobno bardzo ładna i pięknie śpiewała. Ojciec opowiadał, że czuło się, że podoba się ona wszystkim zgromadzonym tam mężczyznom. Trochę wódki też zrobiło swoje (ojciec wspomina że wypito kilka kolejek) i nastrój był bardzo wesoły. Nagle ktoś przyszedł i powiedział, że we wsi jest zabawa i trzeba zachowywać się cicho, bo na zabawie są też milicjanci. Wtedy „Młot” wydał chłopcom rozkaz pójścia na tę zabawę i rozbrojenia milicjantów. Zaczęto mu perswadować i przypominać, że ma przyjść „Huzar”, że trzeba być cicho. Wtedy „Młot” wyjął pistolet i 2 razy strzelił w sufit, więc ojciec zabrał mu pistolet i wyprowadzono go na podwórko. Tam też się awanturował, więc po całkowitym rozbrojeniu ojciec z bratem poprowadzili go w stronę lasu, robiąc mu po drodze wymówki. W pewnym momencie „Młot” położył się w zbożu i stwierdziwszy że nie ma papierosów, kazał im wrócić do Godlewskiego i wziąć od niego papierosy, po czym zasnął. Poszli więc obydwaj, przekonani że „Młot” będzie spał tam, gdzie go zostawili. Gdy wrócili z papierosami nie zastali go w zbożu. Zaczęli więc szukać, bo zbliżał się świt i za chwilę mógł przyjść „Huzar” z ludźmi. Szukali go w bunkrze i u państwa Tryniszewskich, gdyż chcieli oddać komendantowi broń i torbę, żeby nie było wstydu przed „Huzarem”. Aż tu nagle widzą całą grupę z „Huzarem”, jak stoją przed stodołą Siekluckich na skraju lasu, a drogą od Wólki idzie „Młot”. Wtedy ustalili, że Poldek podejdzie do „Młota” i odda mu broń i torbę a ojciec zamelduje się u „Huzara”. Podczas meldowania się ojciec usłyszał strzał od strony „Młota” i zobaczył padającego Poldka. Wtedy ojciec błyskawicznie się odwrócił i strzelił do „Młota”, a następnie rzucił całą broń jaką miał pod nogi „Huzarowi”, płacząc i mówiąc, że już mu wszystko jedno, nawet to czy go „Huzar” zabije. I wtedy zobaczył, że Poldek podnosi się na rękach, więc wstąpiła w niego nadzieja na uratowanie brata. Pan Edward Sieklucki poproszony o pomoc stawił się z furmanką, na którą załadowano rannego Poldka i cała grupa, wraz z „Huzarem” i jego partyzantami, ruszyła leśną drogą. „Huzar” powiedział, że teraz muszą się gdzieś zamelinować i dodał, wskazując na furmankę coś, co jak ojciec opowiadał bardzo go przygnębiło, a mianowicie: - ”a z niego i tak gówno będzie”.

Oddając jednak sprawiedliwość „Huzarowi”, ojciec powiedział, że ciągle jest pod wrażeniem i podziwia go za jego opanowanie, jakie wykazał w tych dramatycznych chwilach gdy padły strzały. Niemniej jednak idąc tak z „Huzarem” obok furmanki nie był pewny, czy ten go nie zabije, obawiając się, że ojciec szukając ratunku dla brata ujawni się, zanim „Huzar” znajdzie bezpieczne schronienie. Więc włożył rękę z pistoletem pod derkę, jednocześnie podtrzymując brata, a wtedy podobno Poldek przytrzymał go za tę rękę, spojrzał w oczy i głową pokręcił na „nie”.
Ojciec zawiózł Poldka do ziemianki. Ryszard, trzeci brat przyprowadził doktora Radziszewskiego, później przyjechał też z Pobikier ksiądz Borysiewicz. Pan Franio Rytel opowiadał nam po latach, że był obecny podczas wizyty księdza i że ranny przyjął ostatnie namaszczenie ale do spowiedzi nie doszło, bo przy otwieraniu ust nie wychodził żaden głos tylko bąble powietrza. Rana była ciężka, bo w brzuch i na wylot, wdała się więc gangrena i much nie dało się odgonić jeszcze za życia. Ojciec wspomina, że gdy Leopold mógł jeszcze mówić, to tak jakby w malignie szeptał, że trzeba jechać na zachód, bo tam można uczyć się i żyć szczęśliwie.
Męczył się tak cały dzień i całą noc, zanim skonał. Pochowany został potajemnie w rodzinnym grobie w Winnie. Niestety w połowie sierpnia udało się w końcu UB dowiedzieć o miejscach pochówku Leopolda i „Młota”, obydwa ciała zostały wykopane, zabrane i do dzisiaj nie wiadomo co się z nimi stało...

Ryszard ukrywał się jeszcze do kwietnia 1954 r., ale było coraz trudniej, dom Babci Heleny w Ciechanowcu był permanentnie obserwowany i zaaresztowano go, gdy w nocy do niej przyszedł.

Wcześniej też pewnie śledzono babcię Helenę, gdy przyjeżdżała pomóc mojej mamie przy opiekowaniu się jej córką Grażyną. Mama podjęła bowiem pracę z dala od swoich rodzinnych stron, a mianowicie w Cząstkowie pod Warszawą, żeby móc skuteczniej pomagać ukrywającemu się Czesławowi. Ojcu udało się tak ukrywać na fałszywych papierach i przy ofiarnej pomocy różnych ludzi, aż do marca 1953 roku, kiedy to zaaresztowano go właśnie w Cząstkowie pod Warszawą. W tym czasie moja siostra Grażyna miała już prawie 2 lata, a ja byłam „w drodze”. Mama wspomina, że na rozprawę sądową, która odbyła się w Białymstoku w październiku 1953 roku pojechała ze mną, czyli 12-dniowym niemowlakiem. Wyrok, który zapadł 23 października 1953 roku dotyczył trzech czynów, a mianowicie członkostwa w kontrrewolucyjnej bandzie pod dowództwem „Huzara” i „Młota”, posiadania broni oraz podrobienia dokumentów i posługiwania się nimi. W wyroku powołano się na 86 par. 2kk WP, art. 4. par. 1 dekretu z 13.VI.1946 r., art. 191 KK - akta sprawy Sr 405/53. Kara łączna wynosiła 6 lat pozbawienia wolności oraz utratę praw publicznych i obywatelskich przez 2 lata i przepadek mienia. Ojciec odsiadywał wyrok w Barczewie, Jelczu , Świdnicy, Sieradzu i w Białymstoku. Wyszedł w marcu 1956. roku. Zachowało się kilka jego listów z więzienia, w których pisze, że na szczęście pozwolono mu pracować w warsztatach więziennych, więc uczy się zawodu mechanika i marzy o reperacji samochodów. W jednym z listów do matki pisze tak:
„Nie pisałem Ci nigdy Mamusiu o tem że co noc śni mi się Poldek. Ciągle żyjemy w Radziszewie, zawsze polujemy w lasach Rudzkich i Pobikrowskich. Przeżywam z Nim nasze wszystkie przygody łowieckie jeszcze raz, zawsze dzieje Mu się krzywda zawsze muszę Go nieść bo on chory. Niezwykle wyraźnie staje mi przed oczyma każda ścieżka, których tyle wydeptaliśmy pędzeni wspólną namiętnością myśliwską. Jest mi wtedy ciężko i nic nie pomaga to, że staram się o tem nie myśleć”...


Z poczuciem winy, że nie uchronił przed najgorszym młodszego brata zmagał się właściwie do końca życia. Miewał depresje zwłaszcza zimą i całe dnie nie wstawał nieraz z łóżka. Dzisiaj wiemy, że po takich przejściach trzeba poddać się terapii, żeby móc normalnie funkcjonować - wtedy nikt o tym nie myślał. Zresztą, po wojnie i terrorze stalinowskim prawie wszyscy byli w jakiś sposób poranieni na duszy i musieli sobie z tym radzić...

Podczas jego pobytu w więzieniu mama okazała się bardzo dzielna, musiała radzić sobie z dziećmi i pracą zawodową. A z tym nie było łatwo. Jako żona bandyty (ślub wzięli w więzieniu) nie dostała pracy w Ciechanowcu, chociaż miała pełne wykształcenie pedagogiczne, a pracy nie brakowało. Zatrudniono ją dopiero w Białych Szczepanowicach, bo to było już woj. warszawskie i władze białostockie już tam nie decydowały, ale musiała często pokonywać te 12 km i z powrotem na piechotę. Wspomina, że czasami spotykała na tych pieszych wędrówkach Kazimierza Uszyńskiego, późniejszego dyrektora Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu, który także musiał pracować gdzieś daleko, bo ówczesne władze nie chciały zatrudnić go bliżej domu.
Gdy ojciec wrócił, też nie było łatwo - musiał zaczynać wszystko od zera. Ale bardzo przydało mu się doświadczenie jakiego nabył, pracując w warsztatach więziennych. Okazał się bardzo zdolnym do wszelkiej „majsterki”. Potrafił naprawić chyba wszystko od zegarka do traktora i pamiętam, że ludzie przynosili mu do naprawy bardzo nieraz dziwne rzeczy, a on nigdy nie odmawiał, zwłaszcza gdy klient nie zapomniał powiedzieć jakiegoś zgrabnego komplementu albo okazywał się... ładną kobietą. Szczególnie był podekscytowany, gdy miejscowi myśliwi przynosili mu do naprawy broń myśliwską. Jemu samemu odmówiono zgody na posiadanie broni myśliwskiej, myślę więc że zanim taką naprawioną dubeltówkę oddał właścicielowi, to nieraz stanął sobie z nią na „wychodniaka”.

W późniejszych czasach, czyli w latach siedemdziesiątych zaczął malować obrazy oraz rzeźbić w drewnie. Był też samoukiem gry na banjo i gitarze. Moje najlepsze wspomnienia to te, kiedy całą rodziną zbieraliśmy się - ojciec grał, a mama śpiewała pieśni partyzanckie albo inne z ich młodości. Pomimo jego licznych zalet - nie było łatwo z nim żyć. Bardzo skupiony na sobie, drażliwy i autorytarny - nie umiał nawiązać dobrych relacji z ludźmi. Potrafił bardzo łatwo wpadać w gniew i wtedy bywał nieobliczalny. Był poraniony i sam też ranił. Nie był też chyba łatwym partnerem dla mamy. Ale przede wszystkim nie znosił urzędników państwowych i wszystkiego, co kojarzyło mu się z władzą. Pamiętam, jak w latach sześćdziesiątych „rozprawił” się z pewnym urzędnikiem podatkowym. Otóż urzędnik ten przyjechał z Bielska Podlaskiego albo Białegostoku i z charakterystyczną teczką, w kapeluszu kontrolował zakład ślusarski ojca, zachowując się dosyć władczo i bezceremonialnie, co chwila wplatając w swoje wypowiedzi zwrot „wy, Dyboski”. Byłam wtedy tylko małą dziewczynką, ale z niepokojem obserwowałam jak w ojcu narasta gniew, który stara się wszelkimi sposobami opanować, aż w końcu po kolejnym „wy Dyboski nie wiecie, że ja mogę...” ojciec nie wytrzymał, chwycił faceta za kołnierz i pomagając sobie kolanem wypchnął go na podwórko, potem za bramę, wyrzucając jeszcze za nim kapelusz, który spadł delikwentowi na ziemię podczas szamotaniny. Facet obejrzał się tylko czy nikt nie widzi i skulony bez słowa szybko odszedł. Ojciec tłumaczył się potem mamie, że facet zachowywał się dokładnie tak jak śledczy lub prokurator a zwrot „wy”, jakiego bez przerwy używał, podziałał na niego jak płachta na byka. W tamtych czasach należało do normalnych praktyk, że ubowcy po odejściu ze służby dostawali w nagrodę dobrze płatne synekury w różnych urzędach. W każdym razie rodzice spodziewali się jakiś poważnych konsekwencji, chociażby w postaci ogromnego tzw. „domiaru”, ale o dziwo nic takiego nie nastąpiło i już nigdy żaden urzędnik podatkowy nie zjawił się w ojca warsztacie.

Jaki miał stosunek do swojej burzliwej młodości? Raczej żałował, że zamiast uczyć się i poznawać świat uwikłał się w sprawę tak tragiczną. Uważał, że ludzi młodych trzeba wychowywać do życia a nie na śmierć, należy wiec wystrzegać się polityków, którzy tak chętnie nawołują do walki o idee, a jednocześnie sami zapewniają sobie bezpieczny odwrót. Marzył jednak o wolnej Polsce i jestem szczęśliwa, że się jej doczekał. Nie przypuszczał jednak pewnie, że w tej wolnej Polsce znowu nastanie czas manipulowania historią i naginania jej do interesów jakiś grup. I że on będzie znowu posądzany o współpracę z UB, gdyż tylko wtedy inni będą mogli być ukazani jako niezłomni i nieugięci. Wielu autorów zajmujących się powojenną partyzantką na Podlasiu nie umie przedstawić tych spraw inaczej, niż tylko w czerni lub bieli - ci dobrzy, a ci źli. Jest to bardzo podobne do tego, co robili komuniści w PRL-u, tylko dokładnie odwrotnie - ci dawniej czarni muszą być teraz niepokalanie biali. A byłoby o wiele prawdziwej, gdyby operowano także półtonami - możemy sobie chyba na to już pozwolić w wolnym kraju. Nie powinien też znikać z przekazów tragiczny wymiar tamtych czasów, przecież to Polacy walczyli z Polakami, to sąsiad zabijał sąsiada. Oczywiście można powiedzieć patriota zabijał zdrajcę, ale to nie zmniejsza tragedii tych ludzi i ich rodzin. A ci „wspaniali” chłopcy z lasu? Czy oni naprawdę nie mieli wahań i wątpliwości i czy można wymagać od nich żeby walcząc w ekstremalnych warunkach, ukrywając się przez lata całe nie popełniali błędów, a ich morale nie ulegało zepsuciu? A ci „bohaterscy” dowódcy? Widząc śmierć swoich żołnierzy i żadnej perspektywy dla siebie i dla nich - naprawdę mogli być tacy niezłomni i nie poddający się żadnym wątpliwościom? Pomyślmy też o ludziach z wiosek pomagającym partyzantom, którzy może dzięki oporowi zbrojnemu uniknęli kolektywizacji, ale jaką straszną ofiarę nieraz ponieśli. Ich jakże często biedne gospodarstwa najpierw musiały w czasie wojny „obsłużyć” obu okupantów, a zaraz potem oddawać plon państwu tzw. „ludowemu” - ale i przez całe lata żywić i dawać schronienie „leśnym”. Po wydarzeniach związanych ze śmiercią „Młota” zaaresztowano i skazano na więzienie nie tylko matkę braci, czyli Helenę Dybowską i jej kuzynkę, która razem z nią odwiedziła umierającego Leopolda, ale wszystkie osoby z okolicznych wiosek, które pomogły braciom w tym nieszczęściu.

Pamiętam, że ojciec jeśli już poruszał ten temat, to zawsze mówił, jak bardzo jest mu wstyd, że tyle osób przez niego cierpiało.
Mam nadzieję, że obraz Ojca jaki tutaj przedstawiłam jest chociaż trochę zgodny z pamięcią ludzi, którzy go znali. A jednocześnie może będzie dla młodych pokoleń, tzn. wnuków i prawnuków pewnym punktem odniesienia w zrozumieniu jak to jest, gdy Wielka Historia splata się z tą małą, czyli ludzkim losem.

A może też pozwoli niektórym ludziom, reprezentującym akowskie środowisko siedlecko-sokołowskie zrozumieć, że tak bolesna dla wszystkich śmierć Władysława Łukasiuka ps. „Młot” nie była jednak wynikiem zdrady, a mój Ojciec nie był konfidentem UB.
Między posągową nieskazitelnością i niezłomnością a tchórzostwem i podłością rozciąga się ogromny obszar postaw nacechowanych uczciwością i męstwem - na ludzką miarę, w której heroizm i szlachetność przeplata się z chwilami słabości i oportunizmu...

Alicja Dybowska
Warszawa, grudzień 2008