Historia żołnierza z oddziału Młota i Huzara

Article Index

Z poczuciem winy, że nie uchronił przed najgorszym młodszego brata zmagał się właściwie do końca życia. Miewał depresje zwłaszcza zimą i całe dnie nie wstawał nieraz z łóżka. Dzisiaj wiemy, że po takich przejściach trzeba poddać się terapii, żeby móc normalnie funkcjonować - wtedy nikt o tym nie myślał. Zresztą, po wojnie i terrorze stalinowskim prawie wszyscy byli w jakiś sposób poranieni na duszy i musieli sobie z tym radzić...

Podczas jego pobytu w więzieniu mama okazała się bardzo dzielna, musiała radzić sobie z dziećmi i pracą zawodową. A z tym nie było łatwo. Jako żona bandyty (ślub wzięli w więzieniu) nie dostała pracy w Ciechanowcu, chociaż miała pełne wykształcenie pedagogiczne, a pracy nie brakowało. Zatrudniono ją dopiero w Białych Szczepanowicach, bo to było już woj. warszawskie i władze białostockie już tam nie decydowały, ale musiała często pokonywać te 12 km i z powrotem na piechotę. Wspomina, że czasami spotykała na tych pieszych wędrówkach Kazimierza Uszyńskiego, późniejszego dyrektora Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu, który także musiał pracować gdzieś daleko, bo ówczesne władze nie chciały zatrudnić go bliżej domu.
Gdy ojciec wrócił, też nie było łatwo - musiał zaczynać wszystko od zera. Ale bardzo przydało mu się doświadczenie jakiego nabył, pracując w warsztatach więziennych. Okazał się bardzo zdolnym do wszelkiej „majsterki”. Potrafił naprawić chyba wszystko od zegarka do traktora i pamiętam, że ludzie przynosili mu do naprawy bardzo nieraz dziwne rzeczy, a on nigdy nie odmawiał, zwłaszcza gdy klient nie zapomniał powiedzieć jakiegoś zgrabnego komplementu albo okazywał się... ładną kobietą. Szczególnie był podekscytowany, gdy miejscowi myśliwi przynosili mu do naprawy broń myśliwską. Jemu samemu odmówiono zgody na posiadanie broni myśliwskiej, myślę więc że zanim taką naprawioną dubeltówkę oddał właścicielowi, to nieraz stanął sobie z nią na „wychodniaka”.

W późniejszych czasach, czyli w latach siedemdziesiątych zaczął malować obrazy oraz rzeźbić w drewnie. Był też samoukiem gry na banjo i gitarze. Moje najlepsze wspomnienia to te, kiedy całą rodziną zbieraliśmy się - ojciec grał, a mama śpiewała pieśni partyzanckie albo inne z ich młodości. Pomimo jego licznych zalet - nie było łatwo z nim żyć. Bardzo skupiony na sobie, drażliwy i autorytarny - nie umiał nawiązać dobrych relacji z ludźmi. Potrafił bardzo łatwo wpadać w gniew i wtedy bywał nieobliczalny. Był poraniony i sam też ranił. Nie był też chyba łatwym partnerem dla mamy. Ale przede wszystkim nie znosił urzędników państwowych i wszystkiego, co kojarzyło mu się z władzą. Pamiętam, jak w latach sześćdziesiątych „rozprawił” się z pewnym urzędnikiem podatkowym. Otóż urzędnik ten przyjechał z Bielska Podlaskiego albo Białegostoku i z charakterystyczną teczką, w kapeluszu kontrolował zakład ślusarski ojca, zachowując się dosyć władczo i bezceremonialnie, co chwila wplatając w swoje wypowiedzi zwrot „wy, Dyboski”. Byłam wtedy tylko małą dziewczynką, ale z niepokojem obserwowałam jak w ojcu narasta gniew, który stara się wszelkimi sposobami opanować, aż w końcu po kolejnym „wy Dyboski nie wiecie, że ja mogę...” ojciec nie wytrzymał, chwycił faceta za kołnierz i pomagając sobie kolanem wypchnął go na podwórko, potem za bramę, wyrzucając jeszcze za nim kapelusz, który spadł delikwentowi na ziemię podczas szamotaniny. Facet obejrzał się tylko czy nikt nie widzi i skulony bez słowa szybko odszedł. Ojciec tłumaczył się potem mamie, że facet zachowywał się dokładnie tak jak śledczy lub prokurator a zwrot „wy”, jakiego bez przerwy używał, podziałał na niego jak płachta na byka. W tamtych czasach należało do normalnych praktyk, że ubowcy po odejściu ze służby dostawali w nagrodę dobrze płatne synekury w różnych urzędach. W każdym razie rodzice spodziewali się jakiś poważnych konsekwencji, chociażby w postaci ogromnego tzw. „domiaru”, ale o dziwo nic takiego nie nastąpiło i już nigdy żaden urzędnik podatkowy nie zjawił się w ojca warsztacie.

Jaki miał stosunek do swojej burzliwej młodości? Raczej żałował, że zamiast uczyć się i poznawać świat uwikłał się w sprawę tak tragiczną. Uważał, że ludzi młodych trzeba wychowywać do życia a nie na śmierć, należy wiec wystrzegać się polityków, którzy tak chętnie nawołują do walki o idee, a jednocześnie sami zapewniają sobie bezpieczny odwrót. Marzył jednak o wolnej Polsce i jestem szczęśliwa, że się jej doczekał. Nie przypuszczał jednak pewnie, że w tej wolnej Polsce znowu nastanie czas manipulowania historią i naginania jej do interesów jakiś grup. I że on będzie znowu posądzany o współpracę z UB, gdyż tylko wtedy inni będą mogli być ukazani jako niezłomni i nieugięci. Wielu autorów zajmujących się powojenną partyzantką na Podlasiu nie umie przedstawić tych spraw inaczej, niż tylko w czerni lub bieli - ci dobrzy, a ci źli. Jest to bardzo podobne do tego, co robili komuniści w PRL-u, tylko dokładnie odwrotnie - ci dawniej czarni muszą być teraz niepokalanie biali. A byłoby o wiele prawdziwej, gdyby operowano także półtonami - możemy sobie chyba na to już pozwolić w wolnym kraju. Nie powinien też znikać z przekazów tragiczny wymiar tamtych czasów, przecież to Polacy walczyli z Polakami, to sąsiad zabijał sąsiada. Oczywiście można powiedzieć patriota zabijał zdrajcę, ale to nie zmniejsza tragedii tych ludzi i ich rodzin. A ci „wspaniali” chłopcy z lasu? Czy oni naprawdę nie mieli wahań i wątpliwości i czy można wymagać od nich żeby walcząc w ekstremalnych warunkach, ukrywając się przez lata całe nie popełniali błędów, a ich morale nie ulegało zepsuciu? A ci „bohaterscy” dowódcy? Widząc śmierć swoich żołnierzy i żadnej perspektywy dla siebie i dla nich - naprawdę mogli być tacy niezłomni i nie poddający się żadnym wątpliwościom? Pomyślmy też o ludziach z wiosek pomagającym partyzantom, którzy może dzięki oporowi zbrojnemu uniknęli kolektywizacji, ale jaką straszną ofiarę nieraz ponieśli. Ich jakże często biedne gospodarstwa najpierw musiały w czasie wojny „obsłużyć” obu okupantów, a zaraz potem oddawać plon państwu tzw. „ludowemu” - ale i przez całe lata żywić i dawać schronienie „leśnym”. Po wydarzeniach związanych ze śmiercią „Młota” zaaresztowano i skazano na więzienie nie tylko matkę braci, czyli Helenę Dybowską i jej kuzynkę, która razem z nią odwiedziła umierającego Leopolda, ale wszystkie osoby z okolicznych wiosek, które pomogły braciom w tym nieszczęściu.

Pamiętam, że ojciec jeśli już poruszał ten temat, to zawsze mówił, jak bardzo jest mu wstyd, że tyle osób przez niego cierpiało.
Mam nadzieję, że obraz Ojca jaki tutaj przedstawiłam jest chociaż trochę zgodny z pamięcią ludzi, którzy go znali. A jednocześnie może będzie dla młodych pokoleń, tzn. wnuków i prawnuków pewnym punktem odniesienia w zrozumieniu jak to jest, gdy Wielka Historia splata się z tą małą, czyli ludzkim losem.

A może też pozwoli niektórym ludziom, reprezentującym akowskie środowisko siedlecko-sokołowskie zrozumieć, że tak bolesna dla wszystkich śmierć Władysława Łukasiuka ps. „Młot” nie była jednak wynikiem zdrady, a mój Ojciec nie był konfidentem UB.
Między posągową nieskazitelnością i niezłomnością a tchórzostwem i podłością rozciąga się ogromny obszar postaw nacechowanych uczciwością i męstwem - na ludzką miarę, w której heroizm i szlachetność przeplata się z chwilami słabości i oportunizmu...

Alicja Dybowska
Warszawa, grudzień 2008