Historia żołnierza z oddziału Młota i Huzara

Article Index

Na przykład dużym nieporozumieniem wydaje nam się fabularyzowany dokument filmowy pod tytułem „Dwie Polski”, w reżyserii i scenografii Krzysztofa Wojciechowskiego, który został wyemitowany w programie drugim TVP w roku 2002. Cieszę się, że ojciec już wtedy nie żył i tego nie oglądał. Wystąpiły w nim osoby autentyczne takie jak siostra „Młota”, ale też aktorzy, grający osoby żyjące aktualnie. Jedną z głównych postaci jest tam rzekoma wnuczka Czesława Dybowskiego, którą gra Katarzyna Kwiatkowska. Mój ojciec ma cztery wnuczki i każda z nich mówiła, że dziwnie się czuła patrząc na tę aktorkę, tym bardziej, że filmowa wnuczka rozmawiała z osobami, które bez żadnych wątpliwości wyrażały pogląd iż jej dziadek to konfident, pracujący na usługach UB, który teraz chce się jeszcze wzbogacić, występując o emeryturę kombatancką. Autentyczne wnuczki chętnie wypowiedziałyby się w tej sprawie same. Nieraz słyszały przecież rozmowy dziadka z ludźmi, którzy z różnych stron kraju przyjeżdżali z dokumentami do wyrobienia emerytury kombatanckiej, prosić dziadka o poświadczenie, że byli w partyzantce. Dziadek poświadczał, ale sam o taką emeryturę nie występował. Dopiero na 2 lata przed śmiercią, gdy był już bardzo chory, udało się mnie i mamie uzyskać, trochę podstępem, jego podpis pod podaniem o taką emeryturę. Jestem też przekonana, że ogromnym nadużyciem ze strony realizatorów była wyreżyserowana rozmowa siostry „Młota”, starszej już wtedy pani z aktorką podającą się za wnuczkę Czesława Dybowskiego. Wydaje się, że nie do końca starsza pani wiedziała z kim rozmawia. Szkoda też, że bez znajomości faktów wypowiada się w tym filmie Daniel Olbrychski. Dziwi mnie łatwość z jaką ludzie biorą się za historię, bez zadania sobie trudu chociażby przeczytania rzetelnych, opartych na dokumentach opracowań tematu, na jaki się wypowiadają. A na szczęście takie opracowania już są. Dla mnie kompendium wiedzy o tamtych czasach jest książka Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego „Łupaszka, Młot, Huzar”, wydana przez Oficynę Wydawniczą Volumen. Autorzy zadali sobie trud dotarcia do wielu dokumentów, zdjęć i ludzi. Nie wahają się też przedstawić obok siebie wypowiedzi różnych ludzi, często widzących daną sprawę z innej perspektywy i mających bardzo różne poglądy. Wiem, że w 1994 r. rozmawiali także z moim ojcem. To prawdziwy cud, że udało się go do tej rozmowy namówić, widocznie rzeczywiście uwierzył, że już jest inna naprawdę wolna Polska i warto dać swoje świadectwo o tamtych trudnych czasach.

Wracając wszakże do głównego wątku opowieści dochodzimy do dnia, w którym rozegrały się tragiczne wydarzenia, brzemienne w skutkach. Opisuję je tutaj, korzystając z notatek jakie zrobiłam po rozmowie z Ojcem, chociaż teraz zarzucam sobie, że nie byłam podczas tej rozmowy bardziej dociekliwa.

W czerwcu 1949 r., a dokładnie w dniu imienin „Młota” 27 czerwca, planowane było zgrupowanie, to znaczy miał przyjść „Huzar” ze swoimi ludźmi, żeby razem z „Młotem” zadecydować o dalszych planach organizacji.

Imieniny miały być wyprawione na kolonii u państwa Tryniszewskich, a w przeddzień ojciec z Leopoldem poszli po jedzenie do Bronisława Godlewskiego. Tam było akurat małe przyjęcie, więc trochę dłużej im zeszło, aż przyszedł w ślad za nimi „Młot”. Gośćmi gospodarza był gajowy Macuta z żoną. Pani Macutowa była podobno bardzo ładna i pięknie śpiewała. Ojciec opowiadał, że czuło się, że podoba się ona wszystkim zgromadzonym tam mężczyznom. Trochę wódki też zrobiło swoje (ojciec wspomina że wypito kilka kolejek) i nastrój był bardzo wesoły. Nagle ktoś przyszedł i powiedział, że we wsi jest zabawa i trzeba zachowywać się cicho, bo na zabawie są też milicjanci. Wtedy „Młot” wydał chłopcom rozkaz pójścia na tę zabawę i rozbrojenia milicjantów. Zaczęto mu perswadować i przypominać, że ma przyjść „Huzar”, że trzeba być cicho. Wtedy „Młot” wyjął pistolet i 2 razy strzelił w sufit, więc ojciec zabrał mu pistolet i wyprowadzono go na podwórko. Tam też się awanturował, więc po całkowitym rozbrojeniu ojciec z bratem poprowadzili go w stronę lasu, robiąc mu po drodze wymówki. W pewnym momencie „Młot” położył się w zbożu i stwierdziwszy że nie ma papierosów, kazał im wrócić do Godlewskiego i wziąć od niego papierosy, po czym zasnął. Poszli więc obydwaj, przekonani że „Młot” będzie spał tam, gdzie go zostawili. Gdy wrócili z papierosami nie zastali go w zbożu. Zaczęli więc szukać, bo zbliżał się świt i za chwilę mógł przyjść „Huzar” z ludźmi. Szukali go w bunkrze i u państwa Tryniszewskich, gdyż chcieli oddać komendantowi broń i torbę, żeby nie było wstydu przed „Huzarem”. Aż tu nagle widzą całą grupę z „Huzarem”, jak stoją przed stodołą Siekluckich na skraju lasu, a drogą od Wólki idzie „Młot”. Wtedy ustalili, że Poldek podejdzie do „Młota” i odda mu broń i torbę a ojciec zamelduje się u „Huzara”. Podczas meldowania się ojciec usłyszał strzał od strony „Młota” i zobaczył padającego Poldka. Wtedy ojciec błyskawicznie się odwrócił i strzelił do „Młota”, a następnie rzucił całą broń jaką miał pod nogi „Huzarowi”, płacząc i mówiąc, że już mu wszystko jedno, nawet to czy go „Huzar” zabije. I wtedy zobaczył, że Poldek podnosi się na rękach, więc wstąpiła w niego nadzieja na uratowanie brata. Pan Edward Sieklucki poproszony o pomoc stawił się z furmanką, na którą załadowano rannego Poldka i cała grupa, wraz z „Huzarem” i jego partyzantami, ruszyła leśną drogą. „Huzar” powiedział, że teraz muszą się gdzieś zamelinować i dodał, wskazując na furmankę coś, co jak ojciec opowiadał bardzo go przygnębiło, a mianowicie: - ”a z niego i tak gówno będzie”.

Oddając jednak sprawiedliwość „Huzarowi”, ojciec powiedział, że ciągle jest pod wrażeniem i podziwia go za jego opanowanie, jakie wykazał w tych dramatycznych chwilach gdy padły strzały. Niemniej jednak idąc tak z „Huzarem” obok furmanki nie był pewny, czy ten go nie zabije, obawiając się, że ojciec szukając ratunku dla brata ujawni się, zanim „Huzar” znajdzie bezpieczne schronienie. Więc włożył rękę z pistoletem pod derkę, jednocześnie podtrzymując brata, a wtedy podobno Poldek przytrzymał go za tę rękę, spojrzał w oczy i głową pokręcił na „nie”.

Ojciec zawiózł Poldka do ziemianki. Ryszard, trzeci brat przyprowadził doktora Radziszewskiego, później przyjechał też z Pobikier ksiądz Borysiewicz. Pan Franio Rytel opowiadał nam po latach, że był obecny podczas wizyty księdza i że ranny przyjął ostatnie namaszczenie ale do spowiedzi nie doszło, bo przy otwieraniu ust nie wychodził żaden głos tylko bąble powietrza. Rana była ciężka, bo w brzuch i na wylot, wdała się więc gangrena i much nie dało się odgonić jeszcze za życia. Ojciec wspomina, że gdy Leopold mógł jeszcze mówić, to tak jakby w malignie szeptał, że trzeba jechać na zachód, bo tam można uczyć się i żyć szczęśliwie.

Męczył się tak cały dzień i całą noc, zanim skonał. Pochowany został potajemnie w rodzinnym grobie w Winnie. Niestety w połowie sierpnia udało się w końcu UB dowiedzieć o miejscach pochówku Leopolda i „Młota”, obydwa ciała zostały wykopane, zabrane i do dzisiaj nie wiadomo co się z nimi stało...

Ale 1. maja 1948 roku nastąpiła katastrofa. Żołnierze KBW odnaleźli w domu rodzinnym w Radziszewie zmagazynowaną przez Czesława broń. Ojciec opowiadał, że jeszcze w czasie wojny jego ojciec Kazimierz ostro protestował przeciwko zbieraniu broni i nawet kiedyś cały arsenał syna wrzucił do stawu. Czesław „po cichu” wyciągnął to wszystko ze stawu i ukrył pod progiem domu. I ten właśnie arsenał, powiększony jeszcze o dalsze „zdobycze” odnalazło KBW. Ktoś z rodziny w Radziszewie przyjechał na rowerze do Ciechanowca i o tym powiedział. Tak więc gdy przyszła po nich milicja, wzięli ukryte „parabelki”, lornetkę i „prysnęli”. Ojciec chciał w pierwszym odruchu zgłosić się na milicję i wziąć całą winę na siebie, ale niestety - wśród odnalezionej broni był też ów egzemplarz, do posiadania którego nie przyznał się w śledztwie Leopold. Ryszard z kolei był zwolniony z więzienia na mocy amnestii, więc natychmiast pewnie wróciłby do więzienia. Postanowili ukrywać się w lesie, a po jakimś czasie skontaktowano ich z „Huzarem”, który przyjął ich do swojego oddziału

W tym czasie ojciec znał się już ze swoją przyszłą żoną, a moją matką - Jadwigą. Mama opowiadała, że gdy ojciec był już w lesie, udało jej się kilka razy z nim zobaczyć, oczywiście w pełnej konspiracji - miejsce i godzinę spotkania podawali nieznani jej ludzie. Jedno z tych spotkań miało się odbyć 27 lipca. Było to tuż po połączeniu się oddziału „Huzara” z oddziałem „Młota”. Obydwie grupy stacjonowały niedaleko Ciechanowca - na Zadobrzu. Niestety do spotkania wtedy nie doszło. Jak wspomina mama, tego dnia odbyła się potyczka partyzantów z odziałem KBW - dokładnie w tym miejscu, gdzie miało odbyć się ich spotkanie. Ojciec też wspominał tę potyczkę i mówił, że kule po prostu świstały mu koło ucha, bo gdy prawie cały oddział „Huzara” odbiegł już daleko, on, brat Ryszard i ktoś jeszcze, pomagali uciekać „Młotowi”, który z „racji sztywnej jednej nogi”, nie mógł tak szybko biec. Ojciec zabezpieczał odwrót, ostrzeliwując się z erkaemu. Zastrzelony został niestety amunicyjny Ojca - „Orzełek”. Następnego dnia dotarła do mamy informacja, że bracia Dybowscy nie żyją. Mama nie uwierzyła w to - czuła że ojciec żyje. I rzeczywiście, to inni bracia z oddziału „Huzara” polegli w tej potyczce.

Na zimę trzeba było się gdzieś „zadekować”. Ojciec opowiadał, że razem z braćmi zbudowali bardzo dobrze zamaskowany bunkier w głębi lasu rudzkiego i tam zamierzali przezimować, licząc na pomoc rodziny i znajomych z okolicznych wiosek, którzy znali od dawna „Dyboszczaków” i nigdy swojej pomocy wcześniej nie odmawiali. Ojciec też z zamiłowania polował, bo przecież to on między innymi założył w Ciechanowcu (przed wpadką z bronią) koło myśliwskie „Rogacz”, które istnieje do dzisiaj...

Jesienią 1948 r. Ryszard przyprowadził do bunkra (ziemianki) „Młota”, mówiąc że „Huzar” prosi, aby go przezimowali. W tym bunkrze razem z „Młotem” miał zostać tylko Ojciec i Leopold, a Ryszard z innym partyzantem „Marynarzem” znajdowali się w bunkrze w lesie pobikrowskim. Oprócz tego, na skraju lasu rudzkiego nieopodal wsi Czaje był jeszcze jeden bunkier, chociaż już nie tak dobrze zamaskowany. „Młot” wszystkich swoich partyzantów z Siedleckiego odesłał za Bug. W tym czasie był on chyba najbardziej poszukiwanym człowiekiem na Podlasiu. Rozesłany został za nim list gończy i wyznaczono dużą nagrodę pieniężną za jego głowę. Nic dziwnego, że nie dowierzał już nawet swoim starym druhom, bo Urząd Bezpieczeństwa chciał ulokować swoją wtyczkę jak najbliżej „Młota” i wziąć go żywego.

Ojciec wspominał o dwóch ogromnych obławach, które przechodziły dosłownie o kilka kroków od ich schronienia. Jedną z nich obserwował, siedząc na wysokiej sośnie, na którą udało mu się w ostatniej chwili wdrapać. Podczas drugiej był akurat nad małym jeziorkiem i prał bieliznę, gdy usłyszał głosy ludzi i psów. Szybko chwycił rzeczy i przyczaił się w szuwarach, ale na środku jeziorka pozostały mydliny. Żołnierze podobno prawie się o niego otarli, ale ani pies nie zaszczekał ani nikt nie zwrócił uwagi na pływające pozostałości po praniu.