Z Gretą Drawską o ostatnim bestsellerze kryminalnym "Czerwone oleandry"
- Prószyński Media
Oleandry – czy, bez zdradzania fabuły czytelnikom książki – mogłaby Pani wyjaśnić, czemu właśnie ta roślina pojawia się w tytule?
Oleander to piękna śródziemnomorska roślina, która, jak wiele pięknych rzeczy na tym świecie, jest bardzo niebezpieczna. Rośliny czy zwierzęta, które zamiast wtapiać się w otoczenie, przykuwają wzrok, zapewniają przetrwanie swojemu gatunkowi poprzez toksyczność. Oleandry zagrały mi więc w tej powieści na kilku płaszczyznach. Z jednej strony jako metafora, a z drugiej jako jeden z tropów, które podsuwam czytelnikowi. Niektóre są właściwe, a inne to tzw. „czerwone śledzie”, kalkując angielski idiom, czyli specjalnie przeze mnie podrzucane mylne tropy. Z taką samą kombinacją właściwych i mylnych tropów ma do czynienia w prawdziwym życiu każdy śledczy. Jak jest przypadku czerwonych oleandrów? Cóż, pozostaje przeczytać powieść.
Bohaterki „Czerwonych oleandrów” to głównie skonfliktowane między sobą kobiety, które oszukują się nawzajem, kłamią, cierpią, ranią się i generalnie nie potrafią się porozumieć. Jak się Pani pisało takie „czarne kobiece charaktery”? Czemu właściwie tak się stało, że to książka głównie o konflikcie wśród kobiet?
Lubię pisać o kobietach, a do tego są idealnymi bohaterkami gatunku literackiego, jakim jest domestic noir. Bardziej swojsko nazywa się taki thriller „dramatem za zamkniętymi drzwiami” czy „thrillerem w papciach”. To taki drugi akt komedii romantycznej. W pierwszym ona, czasem bardzo naiwna, czasem po prostu pełna nadziei, mówi „tak”. W drugim pojawia się tak zwane życie i sprawy się komplikują. Relacje między ludźmi stają się wielowymiarowe, dochodzi do zrzucenia masek, ale i włożenia nowych. To bardzo ciekawe. Do tego są to opowieści kameralne, w języku filmu można by powiedzieć - niskobudżetowe, bo wprowadza się niewiele postaci, a akcja toczy się głównie w domowym wnętrzu. Jak się często okazuje, wcale nie takim swojskim. Domowe ognisko staje się areną dla wszelkiego rodzaju walk, manipulacji i koszmarów. Część z nich, oczywiście, dzieje się tylko w umyśle.
Akcja powieści rozgrywa się głównie w niewielkich miejscowościach niedaleko Świebodzina. Czy to Pani znajome okolice, czy może darzy Pani te regiony szczególnym sentymentem?
Urodziłam się i wychowałam w Świebodzinie, nadal mam tam rodzinę i przyjaciół. Spędziłam wiele pięknych wakacyjnych dni nad jeziorem Niesłysz. Już dawno chciałam przenieść akcję jednej z powieści w swoje rodzinne strony i tym razem się udało. Często wspominam o swoim zafascynowaniu Pojezierzem Drawskim i może dlatego tak dobrze się tam odnalazłam. Lubuskie to przecież też kraina jezior.
Porwanie, zaginięcie dziecka – to chyba jeden z największych koszmarów, jakie może przeżyć rodzic. Czy znalazła się Pani kiedyś w takiej sytuacji, że zniknął, zagubił się ktoś bliski i uczestniczyła Pani w poszukiwaniach? Czy sama przeżyła Pani taki lęk o bliską osobę?
Choć temat zaginięcia córki jest „Czerwonych oleandrach” jak najbardziej realny, dla mnie stanowi pewnego rodzaju metaforę. Jako rodzice nie tylko martwimy się o dziecko, jego przyszłość i dobrostan, ale też doświadczamy jego utraty. Mam tu na myśli proces dorastania dziecka, jego nieuchronną wyprowadzkę z domu i tzw. syndrom pustego gniazda. Dla mnie pisanie o tym było oczyszczające i mam nadzieję, że powieść będzie miała tak samo katarktyczny wymiar dla czytelnika. To mierzenie się z jednym z archetypicznych lęków, oswajanie pewnych emocji wpisanych w nasze życie.
Jak Pani buduje mroczny, niepokojący klimat swoich powieści? Skąd czerpie Pani inspirację do tworzenia zagadki? Czy jest jakiś pisarski rytuał, miejsce, ulubiona muzyka, które Pani pomagają tworzyć napięcie?
Najchętniej buduję klimat i napięcie doborem miejsca, słownictwem, które ma oddziaływać na wszystkie zmysły czytelnika. Czy oznacza to, że niepokojące rzeczy mają zawsze dziać się w pochmurne dni, gdy za oknem świszcze wiatr? Niekoniecznie. Czasem łatwiej zbudować mrok podczas najpogodniejszego dnia roku, na zasadzie kontrastu, ważny jest jednak dobór słów.
Przykładowo, jeśli bohaterka thrillera gotuje rosół, on na pewno nie pyrkocze pod pokrywką, bo taki dobór słów nie wywoła u czytelnika pożądanego niepokoju. Może ogień pod garnkiem będzie zmieniał kolor? Z niebieskiego, który kojarzy się z kojącym błękitem nieba, przejdzie w pomarańczowy, czerwony? Może ten ogień przygaśnie, jakby w głębi pustego domu ktoś otworzył drzwi? Coś zastuka w szybę i okaże się, że to poluzowana listwa od rolety?
Wkładam w umysł czytelnika potrzebne mi skojarzenia i obrazy, a czasem celowo pokazuję tylko wycinek rzeczywistości. To, czego nie mówimy, bywa przecież głośniejsze od słów.
Jeśli chodzi o rytuały, które pomagają mi się wejść w klimat, mam ich kilka. Rozwijam matę na krótką praktykę jogi, która pomaga się wyciszyć, gram na pianinie, czytam, choć coś całkowicie odmiennego gatunkowo. Wybieram prozę, w której najważniejszy jest język, refleksyjność, filozofia życia albo poezję. Instynktownie szukam tego, co uwrażliwia i jakby wyostrza zmysły, pozwala szybciej wejść do tego wewnętrznego pokoju, w którym stoi moje metaforyczne biurko, bo piszę wszędzie. W tle muzyka klasyczna czy ambient, często kompozycje Glassa, pewnie dlatego sporo Glassa w moich książkach.
W książce pojawiają się bohaterki, które – być może – mają niezwykle moce: potrafią przewidywać przyszłe wydarzenia, wysyłać wieści „zza grobu”. Czy wierzy Pani w takie nadprzyrodzone zjawiska? Czy są po prostu elementem budowania niesamowitego klimatu, jaki panuje w powieści?
Bardzo lubię takie postaci i od czasu do czasu umieszczam je w swoich książkach. Jestem joginką i temat energii nie jest mi obcy, uważam też, że nasz umysł ma nadal niezgłębioną i niesamowitą moc. Nie znoszę za to budowanej na oszustwie i chęci szybkiego zysku ezoteryki. To jak zestawiać astrologię z horoskopem w gazecie codziennej czy duchowość z weekendowym warsztatem dla zabieganych. W moich powieściach, poza chyba Sydonią w „Stosie”, takie postaci nigdy nie są pierwszoplanowe i to prawda, służą wzbogaceniu tła. Są pięknie kolorowe i nieszablonowe, prawda? A do tego wszystko to, czego nie rozumiemy, budzi nas niepokój. We thrillerze to dodatkowa zaleta.